DZIKI ZACHÓD W PEŁNEJ KRASIE, sierpień 2024

dodano: 19 sierpnia 2024

DZIKI ZACHÓD W PEŁNEJ KRASIE CZYLI DEADWOOD, MUZYKA COUNTRY i JOHN WAYNE, sierpień 2024

Kim chciałeś być będąc dzieckiem? Kowbojem czy Indianerem? 

Ja najpierw tym pierwszym, bo siła południowego słońca błyszczącego w inkrustowanych spluwach miała ogromne powodzenie u nastoletniego grzbieta, ale później wrażliwość nad czerwonoskórymi i chęć spędzenia reszty życia w tipi wzięły górę, więc już na kolejnych wakacjach miałem opaskę na głowie z wpiętym w nią piórkiem. Wtedy chciałem być już bardziej jak Winnetou niż Old Shatterhand. A Wy?

Do dziś westerny to moje ulubione kino. Najlepiej jak są to proste, czarno-białe konstrukcje z dobrym szeryfem, złym szefem bandy i zerojedynkową rozgrywką w finale. Po drodze piękna białogłowa, o którą toczy się spór i nieodległe plemię Indian próbujące tomahawkami dostosować się do nowej sytuacji. W młodości zaczytywałem się też trylogią o Górach Czarnych Alfreda i Krystyny Szklarskich. Teraz jestem w miejscu akcji tych książek, ale też filmów o tamtych stronach. Black Hills na granicy stanów South Dakota i Wyoming…, Dziki Zachód!

 

Zatem powoli kończąc pierwszy z tych dwóch zahaczam o miejsce mych dziecięcych marzeń. Deadwood. 

Miasto kowbojskich jatek, spłukanych poszukiwaczy złota, cwanych pokerzystów, pań obyczajów nieciężkich i rewolwerowców. Wszyscy oni po latach przykryci tanią politurą z pop kultury sprawiają wrażenie szlachetnych rozbójników i wolnych jak ptaki duchów, ale prawda jest bardziej przyziemna. Zdecydowana większość z nich przybyła tu tylko i wyłącznie dla pieniędzy i dla nich gotowa była zrobić wszystko. Aby je zdobyć poświęcali rodziny, przyjaciół, majątki, zdrowie i życie- wszystko to byle dostać w ręce przeklęty złoty kruszec. Legalnie czy nie, to nie miało znaczenia. Człowiek liczył się tylko wtedy jak można go było zważyć na prostej wadze do sprawdzania ciężaru wypłukanych nugatów, a i to nie zawsze pomagało, żeby nie przedostać się na tamten świat z poczęstunkiem w postaci ołowianych dziewiątek. Jednak przykryci płaszczem hollywoodzkiego blichtru i ustawieni w formie figur woskowych wszelakie łotry spod ciemnej gwiazdy, lisy kurnikowe i hieny cmentarne w tutejszych saloonach czują się świetnie. Ciężko zapracowali na swoją reputację. Większość z nich jeszcze przed śniadaniem z hukiem wypluwała pestki z bioder bez mrugnięcia okiem. Większość zginęła w młodym wieku, ale w butach. To najważniejsze. Prawdziwy desperado nie ginie na boso czy w laczkach z biedronki. Musi mieć kowbojki i najlepiej kapelusz do kompletu. Pan Bóg mu wtedy błogosławi i wpuszcza bocznym wejściem i tam, pijąc na potęgę, może szczęśliwiec opowiadać zebranym w niebiańskich salonach swoje z życia wzięte historyjki, okraszając je pokazywaniem ilości nacięć na kolbach srebrnych koltów po różnej maści nieszczęśnikach. 

 

Tak, te legendy są piękne i one tu w pełnej krasie są wyciągnięte na światło dzienne, bo Deadwood- miasto Dzikiego Zachodu to mieszkanie szybkostrzelnych celebrytów w osobach Dzikiego Billa, Sundance Kida, Butch Cassidiego, Poker Alicji i dziesiątek mniej zapamiętanych, ale wciąż nie mniej wściekłych.

Zwiedzam Deadwood, a uszami wyobraźni słyszę grzmoty Smith & Wessons, kwik zajeżdżanych koni podjeżdżających pod bank czy jęk szubienicy wciągającej kolejnego desperado, który po prostu nie miał szczęścia. Ale przynajmniej odchodził w butach.

 

A no i napis w głównej sali saloonu, w którym od skrytobójczej kuli w plecy zginął Wild Bill Hickock, „Nie strzelajcie do pianisty, robi co może” rozczulił mnie do łez.

Stąd prosto do Gillette. To już w Wyoming. Nie mogłem sobie podarować tego barberskiego akcentu. Nazwa niestety nie ma nic wspólnego z twórcą kręconych maszynek na żyletki, ale brzmi tak dobrze, że musiałem.

 

Jadąc autem w radio mam cały czas muzykę country. Innej tu w zasadzie nie uświadczysz. Zatem będąc tak blisko festiwalu poświęconego temu rodzaju muzyki o kontrrewolucyjnej nazwie No Woodstock wbijam tam na pełnym gwizdku i zasłuchuję się w rytmach prostego grania z nieskomplikowanym tekstem, choć niektóre poezje potrafią zaskoczyć. Wraz ze mną tłumy mieszkańców i turystów bawią się przednio. Mam też taką konstatację, że ludzie potrzebują muzyki do tańca i bycia razem, a country tu w Wyoming, w najdalszym w tej mojej podróży wysuniętym zachodnim przyczółku jest właśnie tym czego wszyscy oczekują. Chyba od dziś tacy artyści jak Branson Anderson, Shawn Hess czy The Two Tracks pojawią się na Jamowej liście przebojów.

 

Stąd skręcam mocno na wschód i przez Nebraskę i Iowa powoli zawracam w kierunku domu.

Zwiedziłem wiele miejsc, ale jeszcze jedno jest warte odnotowania. Muzeum Johna Wayne’a- ikony Dzikiego Zachodu, starej Ameryki i klasycznych westernów w miejscu urodzenia tej gwiazdy kina czyli w Winterset w Iowa. Jeżeli lubicie jego manierę, to się spodoba na pewno, bo John jest tu mistrzem ceremonii w każdej możliwej odsłonie, włącznie z czekoladkami do schrupania. Można się tu ubrać na Johna, śledzić jego wyczyny w mini kinie, oglądać dziesiątki popiersi, figurek, artefaktów i memorabiliów oraz pogawędzić z obsługą maniakalnie zafascynowaną wszystkim co z Nim ma coś wspólnego. W zasadzie brakuje tylko prawdziwego Wayne’a. Ach- obejrzałem jeszcze ten most z „Co się wydarzyło w Madison County”, bo to rzut beretem, a raczej kapeluszem stąd. Pochodzić po deskach, po których Clint Eastwood i Maryl Streep stukali obcasami w tamtym filmie sprzed bez mała trzydziestu lat? Bezcenne!

 

Jeżdżąc obserwuję, że barber shopów jak na lekarstwo, ale są i o nich napiszę po powrocie.

W czwartek będę w Jamie! (w butach).

A.xxx

wróć do listy wpisów