KSIĄŻKA MIESIĄCA W JAMIE! Sierpień 2024

dodano: 24 sierpnia 2024

KSIĄŻKA MIESIĄCA W JAMIE! Sierpień 2024

Waldemar Łysiak „Asfaltowy saloon” (Nobilis 1980/2005)

 

Dwa lata temu w czerwcu poczyniłem post o moich najważniejszych książkach w okresie młodzieżowym. Jako ostatni wypisałem wtedy „Asfaltowy saloon” Waldemara Łysiaka, bo tę książkę przeczytałem pod koniec podstawówki. Była to dla mnie pierwsza podróżnicza kniga po USA i do dziś pozostaje w mojej czołówce, a nawet dokładnie na pierwszym miejscu tego typu książek. Jednak nie dodałem do tamtej opinii najważniejszej informacji. Przy czytaniu, od pierwszej strony lektury wymarzyłem sobie, że chciałbym pojechać kiedyś tą samą trasą co autor i jego frend Jerry. Teraz po latach byłem już kilka razy w Ameryce, ale tym razem (dopiero co wróciłem) ruszyłem po części Łysiakowym tropem. I o tym też po troszę, choć przede wszystkim o książce jest ta recenzja.

 

Waldemar Łysiak to mistrz polskiego słowa. Jego pisanie w tym tomie uwielbiam. Lubię czytać te rozwlekłe rozdziały spisane wyjątkowym językiem gdzie kaskady zdań łączą wysoką kulturę z nierzadko knajackim powiedzonkiem, wielką wiedzę ze spiskowymi teoriami oraz światową historię z polskimi akcentami w Ameryce.

 

Illinois, Wisconsin, Minnesota, South Dakota i Wyoming to te same stany, które udało mi się przejechać szlakiem autora. Nie jechałem rzecz jasna zerojedynkowo po jego śladach opon, ale odwiedziny u rodziny Korczaka Ziółkowskiego, indiańskie rezerwaty czy Mount Rushmore (inaczej twarze prezydentów wykutych w skale) pokryły się z szaleńczą jazdą Łysiaka z 1977 roku. Rozstaliśmy się dopiero w Buffalo w Wyoming, gdzie pan Waldemar odbił na północ do Montany, a ja jeszcze kawałek na zachód…

 

„Asfaltowy saloon” pokazuje zupełnie inną Amerykę niż ta, którą można zastać teraz. Nie ma się co oszukiwać, minęło grubo ponad czterdzieści lat i świat się kompletnie zmienił. I mimo tego, że wąwóz Kolorado jest wciąż w tym samym miejscu, to wszystko po drodze wygląda inaczej. Autor opisuje bezkresne przestrzenie i ogromne odległości, które wraz z Jerrym pokonują w tempie jakby jechali nowym ferrari, a to tylko stary junk zarżnięty przez nich do granic możliwości. Jednak dał radę by dwóch niezamożnych Polaków mogło zwiedzić bezkresne przestrzenie tego wielkiego kraju.

 

Co mnie w tej książce urzeka, to ponadczasowość opowiadanych historii. Bo opowieść jest tu spoiwem. To jest tak jak w barber shopie: człowiek i jego subiektywna, prywatna historia widziana własnymi oczami jest i tu najważniejsza. Łysiak bezkompromisowo prowadzi nas przez historię kraju, który narodzon z idei egalitaryzmu i wolności pędzi w rozwoju poprzez częste pożeranie własnych obywateli, niespotykaną gdzie indziej wolność słowa, ponadczasowe wartości, wolny handel i polityczne kumoterstwo, ale wciąż prowadząc ich do dobrobytu. Autor opowiada o USA ustami swoimi, ale też zwykłych, napotkanych w drodze Amerykanów i sami możemy się przekonać, że- przynajmniej dla nich- ten świat się jednak trochę zmienił.

 

Lubię te wtręty, a raczej całe stronice historycznych rozważań. Polega to na tym, że pan Waldemar wjeżdża autem do nowego stanu i stosownie informuje nas o tym. Następnie trafia mu przed oczy jakiś drobiazg- tabliczka o zapomnianej bitwie czy wspomnienie po indiańskim rezerwacie- i zaczyna niezwykłą dywagację przeplataną udziałem rodaków w danej historii, liczbą trupów, samorodnych stróżów prawa, bezlitosnych bandziorków czy udziałem wojska w zarżnięciu wszystkiego co nie pasowało do chorągwi w gwiazdy i pasy. To wszystko rzecz jasna było po coś, bo przecierało szlaki na drodze do szczęścia amerykańskiego kolosa. To, że do dziś się to odbija czkawką, to zupełnie inna sprawa, ale drugą rzeczą jest fakt, że- i to Łysiak też zauważył-  w Ameryce wszystko jest historią i nawet jeśli jest to kamień, po którym sami wiecie kto stąpał, to jest to TEN kamień i znajdzie się dla niego miejsce w witrynce lokalnego muzeum z dołożoną historyjką i backgroundem o bohaterze mieszkającym tu onegdaj o sto metrów stąd.

 

Rozważania o odkryciu i powstaniu Stanów Zjednoczonych, masakra Wounded Knee, kamienne płaskorzeźby czterech dżentelmenów w South Dakota, nierówna walka samotnego wilka Geronimo, zielone stoły Las Vegas czy romantyczne łotry w osobach Doc Hollidaya, Dzikiego Billa, Butcha Cassidy i Sundance Kida to opowieści, które niesamowicie płyną skręcając nagle z głównego szlaku historycznych refleksji w stronę rozrywki i Króla Rockandrolla, który to właśnie w trakcie Łysiakowej trasy zechciał umrzeć i pozwolić polskim obieżyświatom spóźnić się na swój pogrzeb w Memphis.

 

Książka trochę nieświadomie, ale pokazuje nam Amerykę jako nieprawdopodobny tygiel kultur, religii, klas i ras, ale jednak z formułą o chrześcijańskim Bogu powtarzaną przy stole, w Kongresie czy przy codziennych pozdrowieniach. Zatem Łysiak przedstawia nam wielki kraj, który z jednej strony jest przodownikiem światowego progresu co widać w technice, wieżowcach i innowacjach, a z drugiej ma purytańskie i konserwatywne podejście do otaczającego go świata tłumacząc wszystek zdarzenia cytatami z Biblii. Ciekawe państwo.

Zastanawia mnie tylko dlaczego autor będąc tam dobre dwa miesiące nie zauważył w ogóle fenomenu amerykańskich barber shopów. Nie trafił do żądnego? Nie spróbował golenia czy przycięcia grzywki w jakiejś budzie za 3 baksy? Jak Go kiedyś gdzieś przyuważę, to zapytam.

Jakkolwiek dla mnie jedna z książek życia.

Czytamy w Jamie!

Adam Szulc.

 

Wydawnictwo Nobilis x Waldemar Łysiak

wróć do listy wpisów