ZAMIATANIE CZYLI PO CO FRYZJEROWI MIOTŁA, maj 2024

dodano: 17 maja 2024

ZAMIATANIE CZYLI PO CO FRYZJEROWI MIOTŁA, maj 2024

Wrzesień 1986 roku stanąłem wystraszony w swoim pierwszym zakładzie fryzjerskim. Poznań Grunwald, stara dzielnica miasta z eleganckimi, choć nadgryzionymi zębem czasu kamienicami i mnóstwem ludzi do strzyżenia w całej bliższej i dalszej okolicy. Zakładów było wtedy zdecydowanie mniej niż w dzisiejszych czasach, a większość z nich spółdzielcza. W mieście było też kilkanaście prywatnych saloników, a ten mój z numerem 32 był własnością Spółdzielni Fryzjersko-Kosmetycznej w Poznaniu.

 

Zatem stoję obok szefa, mój pierwszy dzień, popołudniowa zmiana, wszystko zaczyna się o godzinie 14.00. Ja lekko rozczochrany, w wytartych dżinsach i znoszonych szczurkach nie wiem co mam z sobą zrobić. Biały kitel, szyty na miarę dość dobrze dopasował się do sylwetki i to było chyba jedyne co nie budziło wątpliwości mistrza. Reszta, hmmm, młody, nieśmiały, chudy, pryszczaty grzbiet po skończonej ósmej klasie i z aspiracjami na fryzjera męskiego. Ale, ale, zaparłem się- będę strzygł i golił jak mój dziadek! W zasadzie to chciałem, żeby tego pierwszego dnia nikt niczego ode mnie nie chciał, bo był to początek roku szkolnego i w poczekalni zasiadła chmara małolatów w moim wieku. Wstydziłem się tam stać jak cholera, bo każdy z nich- tak mi się przynajmniej wydawało- patrzył tylko na mnie i miałem nieodparte wrażenie, że podle chichoczą na mój widok.

 

Maestro Emilian- co za imię!- wziął się za mnie spokojnie. Ja sądziłem, że od razu wystartuję z nożyczkami, a tu pan kierownik wciska mi do ręki miotłę i mówi: „zaprzyjaźnij się z tą koleżanką, bo będziecie razem iść przez całe fryzjerskie życie”. W pierwszej chwili myślałem, że chce mnie obrazić, bo nie zrozumiałem aluzji, a potem szybko mi się rozjaśniło pod kopułą i przypomniało mi się też co mówił dziadek: „najpierw porządek na stanowisku pracy, a dopiero potem praca”. Co prawda ruszyłem z koleżanką ostro i prawie się przewróciłem o własne nogi, co wzbudziło wesołość poczekalnianych złośliwców, ale zawziąłem się jak dzik w pokrzywach- ja nie pozamiatam?! Po całym dniu pracy gdy czerwony jak burak defilowałem z miotłą na wprost krzesełek pełnych klientów, pan Emilian powiedział, że się sprawiłem dobrze. Nie widziałem w tym niczego dobrego, że sześć godzin zamiatałem włosy, ale okazało się, że jak zdałem relację z moich pierwszych godzin w domu i później u dziadka z pierwszych dni, to gratulowali mi tak serdecznie jakbym był ostatnim ocalonym z Titanika.

 

Od tego dnia miotła i szufelka są ze mną za pan brat i mimo, że widziałem- w różnych zakładach na całym świecie- że nie zawsze sprząta się po sobie, to jakoś ten poznański dryl, z pewną dyscypliną w pracy i poparciem tych działań w domu sprawiły, że zamiatanie płynie w mojej krwi jak pyry z gzikiem.

 

Po co ja to w ogóle piszę? Bo to ważne. 

Trzy obrazki.

Kiedy byłem kilka lat temu w Nowym Jorku  w odwiedzinach u najstarszego barber świata, to gdy ostrzygł klienta od razu wskoczył za miotłę, no może wskoczył to trochę za mocne słowo, ale chwycił szczotkę i pozamiatał po swojej pracy zalegające resztki ścinek. Pan Antoni Mancinelli miał wtedy, bagatela, świeżo skończone 108 lat. To mi tylko pokazało, że ten sznyt dobrej roboty, dbanie o stanowisko pracy i rzemieślniczy etos powinny iść w parze z najzwyklejszą miotłą i jeśli zamiata facet, który jest w księdze rekordów Guinessa, to każdy powinien. 

Dobre piętnaście lat temu w starym miejscu pojawiła się mama z aspirującą do bycia stylistką uczennicą. Rozmowa była dość długa. Starałem się w niej wytłumaczyć aspirantce i jej rodzicielce, że oprócz ścisłej nauki zawodu młoda osoba powinna zapoznać się z obowiązkami na poziomie najniższej powierzchni płaskiej. Gdy to usłyszała jaśnie pani matka, obrażona fuknęła jak dzidzia, której zabrano zabawki i wyrzuciła z siebie gniewnie: „moja córka nie przyszła tu się uczyć na sprzątaczkę!”. Po czym z miną francuskich dam dworu, niczym córka z mamusią w „Kingsajzie” gdy dowiedziały się, że Olo jest krasnoludkiem, opuściły lokal przy wtórze trzaskających drzwi.

 

Trzeci przykład to samiuśka końcówka lat osiemdziesiątych i jeszcze kilka lat później w kolejnej dekadzie gdzie fryzjerskie podejście do zamiatania zalegających stert włosów było, delikatnie mówiąc, nonszalanckie. To nasz wczesny kapitalizm i gonitwa ilu klientów uda się obsłużyć na godzinę, a leżące na podłodze włosy? Jak ktoś się potknie albo zlituje, to w końcu pozamiata, a my tu pracujemy i nie mamy na to czasu!

 

Każdy z nas fryzjerów po latach codziennych działań powinien się nauczyć dobrej organizacji pracy, wyprzeć złych manier i obserwować zmieniający się świat, bo to, że on się zmienia musi wymóc na wszystkich nowe nawyki. Po dwóch latach pandemicznych zatorów klienci też inaczej patrzą na kwestię higieny, w tym wszystkim dywan z włosów na posadzce nie powinien w ogóle mieć miejsca. Mimo, że w przeszłości bywało różnie- vide trzy powyższe przykłady, ale również wiele innych jak choćby ten zakład w USA, w którym przez lata podmiatano włosy do ubikacji i leżały tam tworząc dumną górę niczym szczyt Denali na Alasce albo ten rewolucyjny zakład fryzjerski w republikańskiej Hiszpanii w 1936 roku, w którym nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi detalami jak miotła i szufelka, to po to mamy te wszystkie przykłady by umieć je dobrze wykorzystać.

 

Ale powoli do brzegu. 

Ja sądzę, że rzemiosło MUSI nauczyć młodych ludzi dobrych zasad najzwyklejszego zamiatania po każdym kliencie, bo sama nauka perfekcyjnego strzyżenia, nienagannych fejdów, idealnego pompa czy nawet najbardziej kwadratowego kwadrata nijak się będzie miała jak będziemy brodzić w kłaczastych wodorostach. W latach osiemdziesiątych czy wcześniej to mogło ujść na sucho, choć trzeba uczciwie przyznać, że Sanepid negował i tępił takie zachowania, ale teraz to nie Sanepid, a klienci dadzą nam po prostu bana. I tyle.

Dobrego dnia- A.xxx

wróć do listy wpisów