recenzja #148
RECENZJA #148
Årabrot- DBL Lp „Norwegian Gothic” (Pelagic Records) 2021
By Adam Szulc Barber wrzesień 2021
Dziewiąty album norweskiej efemerydy to kolejne dzieło artysty Kjetila Nernesa i jego pochodzącej ze Szwecji żony Karin Park. Chociaż nazywanie ich efemerydą czy projektem to w przypadku tak długiego istnienia jest chyba niestosowne. Årabrot jest dziwny. Maniera wokalna pana Kjetila jest czasem denerwująca, ale dźwięki i tony jakie łączy w jedną całość są tak intrygujące, że z każdą kolejną chwilą czuję, że obcuję z dziełem. Z jednej strony nic mi się tu nie zgadza. Tytuł zupełnie nie pasuje do granej muzyki, bo płyta „Norwegian gothic” to nie jest żaden gotyk. Zwłaszcza norweski. Okładka jest jednak w takim klimacie. Jest czacha, opuszczony kościół, duże renesansowe okna, jakieś ptaszyska, żyrandole, sepia…Ale muzyka odbiega mocno od tytułu i okładki. Płytę otwiera „Carnival of love” blacksabbathowym riffem jakby żywcem wyjętym z „Paranoid”. Potem jest bardziej punkowo, post punkowo i …dziwnie. Chociaż refreny są całkiem melodyjne, jeśli można o tym zespole powiedzieć, że tworzy melodie. Wszystko jest dość ponure i na niskim stroju, ale wpływy są zdecydowanie bliskie nowojorskim kapelom z CBGB’s z końcówki lat siedemdziesiątych niż jakiemuś nowoczesnemu graniu. Zanurzając się w głębie utworów przyuważymy siedzących przy koncertowym stoliku Iggy Popa, Television, Dead Boys czy nawet The Ramones. Ale to nie jest kalka punk rockowego szaleństwa z Bowery 315. Mimo podobieństwa riffów to nie jest też kalka Kadavar czy modnego, zeppelinowego revivalu. Wszystko się przeplata, ale nie ma jednego konkretnego wzorca. To w przypadku Årabrot byłoby zbyt oczywiste. A tu nic nie jest oczywiste. Zwłaszcza jak muzycy są ze Skandynawii, mieszkają w opuszczonym kościele, są parą w życiu i na estradzie, a małe dzieci zabierają w trasy koncertowe po Europie. Te norweskie lasy są wylęgarnią różnych dziwnych pomysłów. Zalegający śnieg, wysokie świerki, natura, samotność, pustka i cisza to są te słowa, które widzę słuchając tego albumu.
Nie ma tu pozytywnych emocji. To album kowidowy. Niemodny. Pełen napięcia, podskórnej wściekłości ukazywanej na skandynawski sposób. Na smutno.
Wielkim przebojem jest „Feel it on”. Słychać tu zarówno wpływy punkowych industriali jak i referen w klimatach nowych romantyków z początku ejtisów. Bo takie gratki się tu zdarzają. A na tę płytę trzeba znaleźć czas. Pozwolić jej spokojnie zagrać przy wieczornych świecach. Poznać, pomyśleć, przegryźć i zrozumieć dusze szalonych wikingów XXI wieku.
Bo Årabrot trzeba smakować powoli. Kwiatków do wąchania jest tu bardzo wiele. Dzieje się dużo, choć muzyczny walec rozkręca się powoli. Jednak sunie równo i konkretnie do przodu odkrywając nam przestrzenie malowane przez zespół. Te pejzaże są tak ciekawe, że wrzucam tę płytę co rusz na gramofon i przesłuchuję każdą stronę kilkakrotnie. Mój egzemplarz na podwójnych plackach, więc mam co przekładać. Uważam ten album za wyjątkowo niedoceniony i nawet niezauważony przez mainstream, choć w mediach niezalu ma całkiem dobre recenzje.
Płyta wybitna.
Na jesień.
Słuchamy w Jamie!