recenzja #163
RECENZJA #163
The Mighty Mighty Bosstones- DBL Lp „When God was great” (Hellcat Records) 2021
By Adam Szulc Barber styczeń 2022
Jak zawsze pierwszego dnia nowego roku rozpoczynamy taneczną recenzją!
Potężni Bostończycy powracają w wielkim stylu. To chyba jedna z najciekawszych i najbardziej zaskakujących premier płytowych ubiegłego roku. Założona przed prawie czterdziestu laty kapela jest uznawana za amerykańskiego prekursora łączenia muzyki ska z punk rockiem i cięższymi hardcorowymi brzmieniami. Dość powiedzieć, że ich nieoczywiste melodie sprawiły, że na początku lat dziewięćdziesiątych grali naprawdę duże, stadionowe koncerty z wielkimi gwiazdami rocka. Na swój sposób genialnie coverowali „Enter sandman” Metallica i „What’s at stake” swoich lokalnych ziomalsów z hardcorowego Slapshot.
A dziś po latach mamy ich nowy, jedenasty już album, który w sam raz nadaje się na ten piękny, styczniowy poranek po zabawowej nocy sylwestrowej.
Płyta „When God was great” jest niesamowita! Zaczyna się od doskonałego numeru „Decide” w stylu ska w nowoczesnej odsłonie, ale bez tych mocnych, hardcorowych naleciałości. Świetny refren i doskonała motoryka dają power, a z tyłu pobrzmiewa mnóstwo dęciaków jak z sali dancingowej. W ogóle słychać, że wrócili mocno do korzeni brytyjskiego ska z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Utwory są bardzo melodyjne, skoczne i ubarwione niezliczoną ilością instrumentów, ale tak zarejestrowane jakby ktoś na szpulę to nagrywał. Zyskują przez to takie cieplejsze, analogowe brzmienie. Próbując też policzyć ilość członków zespołu ciągle się mylę, ale jest ich dużo- a na pewno dziesięciu. To takie trochę Buena Vista Social Club w wersji punk ska 2 tone. Właśnie to porównanie do kubańskich gigantów najczęściej wchodzi mi do głowy przy słuchaniu MMB. Bo to muzyczny kolektyw- Świetne! Świetne! Świetne!
Ten dwupłytowy album z prawie sześćdziesięcioma minutami muzyki to istna składanka przebojów. Za każdym razem jak bym już gdzieś to słyszał. Bo ta zabawa konwencją jest niesłychanie energetyczna i choć może prochu nie wymyślili, to za tamten rok są u mnie w dwudziestce najlepszych płyt. Kolejny kawałek to jakby żywcem wzięty z płyt punk rockowego Operation Ivy. To też nie jest dziwne, bo po pierwsze mimo kapeluszy MMB to wciąż kapela punkowa, a po drugie na płytę namawiał ich i został ojcem chrzestnym tych nagrań nie kto inny jak Tim Armstrong z tamtego, kalifornijskiego składu. Pierwsza strona kończy się utworem „Certain things”, który jest rockowym kawałkiem z odrobiną elektroniki z lat osiemdziesiątych ze ska rytmem rzecz jasna. Dobrze, że strony są cztery, bo za szybko by mi się skończyło:)
I lecimy dalej. Wpływy reggae, Jamajki i steady są potężne. „Lonely boy” to taki ukłon to brzmień z tamtych stron. Jeden z moich ulubieńców to „The killing of Georgie(part III)” w klimatach starszych nagrań MMB i porównywane do wspomnianego już Operation Ivy. Tytułowy kawałek jest mocno wspominkowy o starych czasach, o byciu małolatem. Do tego muzyczka jest spokojniejsza, regałowy rytm kołysze w smutniejszej i bardziej sentymentalnej manierze.
Wszystko na tej płycie się rytmicznie i harmonicznie zgadza! Nieznane mi instrumentarium dziwnych, ale wesołkowatych odgłosów wprawia mnie w naprawdę dobry nastrój o poranku.
Płyta kończy się utworem „Final parade”, który jest rzeczywiście ostatnią, wielka, muzyczną paradą. Jakbym widział Nowy Orlean i przemarsze setek muzyków jazzowych. Totalny czad!
Skoczne i żwawe rytmy nadają się w sam raz na poprawiny sylwestrowe albo ciąg dalszy jak ktoś jeszcze w cugu. Zachęcam, bo grupa niezmiernie mocno porywa do pląsów i tańcowania na parkiecie. A ja przekładam placek znowu na pierwszą stronę:)
Dobrego dnia, a my na pewno będziemy tego słuchać w Jamie!
Mighty Mighty Bosstones x Hellcat Records x Operation Ivy x Rancid