recenzja #178

dodano: 05 kwietnia 2022

RECENZJA #178

Eels- Lp „Extreme witchcraft” (E Works Records) 2022

By Adam Szulc Barber kwiecień 2022

 

Eels to weterani indie rockowego grania z USA. Grają już grubo ponad ćwierć wieku i w niektórych kręgach na styku scen niezależnej i mainstreamowej zyskali status legendy. Charyzmatyczny przywódca- niejaki Mr E albo po prostu E- nagrywa płyty pod wpływem trudnych wydarzeń ze swojego życia, co dodaje autentyczności jego tekstom oraz wiarygodności pełnej pasji i emocjonalnej muzyce. Jednak chyba nie jest typem, z którym łatwo wytrzymać w zespole, bo po latach grania nazbierało się sporo ex-członków grupy, ale oczywiście powód może być zupełnie inny. 

Ich nowy album z tego roku to „Extreme witchcraft”. Świetna produkcja trochę pozująca na analogowe nagrania sprzed lat z wieloma multiinstrumentalnymi smaczkami w postaci keyboardów, synthu, organów czy przeszkadzajkowych pasaży na perkusję i elektronikę.

Ale po kolei: w latach osiemdziesiątych nawiązałem kontakt z frontmanem małej, niezależnej kapeli Sockeye ze Stow w Ohio. Dostawałem od niego kolejne demosy zespołu. Zachwycałem się ich soczystą antymuzyką uprawianą po wariacku i sprawiającą grania bez przemyślenia. Jednak brzmienie mieli totalnie kultowe. Nowa płyta Eels przypomina mi jakby została przeniesiona z tamtego czasu i żywcem brzmi właśnie tak jak stare jak dokonania Sockeye. Bo te surowe, garażowe riffy z rockandrollowymi wstawkami troszkę przypominają punk rockowe piwnice miejskich przedmieść zmieszane z pierwszymi bigbeatowo- rockowymi kapelami z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Takie wprowadzenie mamy od razu na starcie przy utworze „Amateur hour”, który ma w sobie coś pierwotnie punkowego, ale kolejny „Good night on earth” to już kwintesencja awangardowego punk rocka sprzed czterech dekad opartego na knyffach znanych z Talking Heads, Flipper, Velvet Underground albo Code of Honor. Fajny jest ten tygiel różnego mięsa wygarniętego z pozornie różnych kociołków. Słyszymy tu dużo odniesień do amerykańskiej muzyki alternatywnej. Mamy tu stary Nowy Jork z czasów CBGB. Mamy tu kalifornijskie dziwactwo w stylu Glitter Doll czy wspomniane przestrzenie Ohio z kapeli Sockeye. Ale Eels to nie tylko to. Ich nietuzinkowe, ale jednak subtelne melodie śmiało mogłyby konkurować z hitami The Beatles. Chociaż może jednak bardziej z Rolling Stones, bo jest tu coś bardziej drapieżnego. Jednakże te konstrukcje utworów mają w sobie ducha tamtych czasów. Moje ulubione przeboje to lekko funkujący „Grandfather clock strikes twelve”, punkowy „The magic”, koledżowy „I know you’re right” i bitlesowski dubel w postaci „Strawberries & popcorn” i „Better living through desperation”. Ale cała płyta jest świetna w odsłuchu. Jest absolutnie konceptualna i powinno jej się słuchać w całości. 

Zespół Eels nie pozuje na jakieś gwiazdy. Ich sznyt jest mocno niedbały i nie sprawia wrażenia wypracowanego, choć po latach luz może być odbierany jako maniera. Lubię te steampunkowe wstawki z okularami czy brodą lidera grupy połączone z niewymuszonym wycofaniem i outsajderowym podejściem do świata.

Odpalając ten winyl wracam wspomnieniami do słuchania składanek z różnymi dziwnymi zespołami ze świata, a w których to Eels właśnie dopasowało by się doskonale. Ich granie jest zupełnie inne niż to co teraz się gra. Nie ma tej dynamiki, która musi uderzać od razu po uszach. Siła czai się wewnątrz. Przyciemnione światła. Piątek wieczór. Cisza wokoło. I można słuchać „Extreme witchcraft. Polecam weekendowo na uspokojenie po całym tygodniu. Węgorze do przodu!

Słuchamy w Jamie!

 

THE EELS

wróć do listy wpisów