recenzja #180
RECENZJA #180
Kissin’ Dynamite- Lp „Not the end of the road” (Napalm Records)
By Adam Szulc Barber kwiecień 2022
I znowu- jak przed kilkoma tygodniami- po niemiecku i heavy metalowo!
Kissin’ Dynamite to dla mnie bomba!
Rockowego revivalu i czerpania pełnymi garściami z muzyki lat ubiegłych- żeby nie powiedzieć, bo dla młodych ludzi to już chyba nawet z wieków minionych- ciąg dalszy. Młode zespoły fascynują się starymi kapelami i to takimi, które zostały lata temu z gruntu okrzyczane za obciachowe. No bo co można powiedzieć o tuzach nurtów Hair Metal i Glam Rock? Na pewno to, że używali zbyt dużo lakieru do włosów i za często stosowali tapir przed wejściem na scenę. Na pewno też to, że ich życie to był neverending bal z wszystkim co zakazane w roli głównej, ale też to, że swoim stylem wpasowali się w uniseksowe lata osiemdziesiąte.
Płyta „Not the end of the road” zaczyna się utworem tytułowym, który jest chyba środkowym palcem dla zespołu Kiss, który popełnił album i takowąż trasę o nazwie „End of the road”. Nie-koniec-drogi w wykonaniu niemieckiego wykonawcy ma oznaczać kontynuację i niezgodę na takie postawienie sprawy przez starszych kolegów. Tenże utwór od razu wyjaśnia nam z kim mamy do czynienia. Wokalista ma fryzik jakby się urwał z Europe, ale śpiewa chłopina przednio, z przekonaniem, z pasją i odwagą, bo naprawdę odwagi trzeba, żeby zrobić trwałą, rozjaśnić kudły i śpiewać o baletach.
Inne utwory takie jak „Yoko Ono”, „Defeat it” czy „All for a Halleluja” to absolutne hity ze świetnie poukładanymi kompozycjami, ciekawymi aranżami i bardzo dobrymi szlagwortami do nucenia. Wszystko to osadzone w glamrockowej lokomotywie z pełną parą pędzi na słuchacza. Mamy tu też świetnie odśpiewany język angielski (bo jak dodałem K.D. są z zza naszej zachodniej granicy), pędzącą kawalkadą perkusję i przekomarzanie się gitar z melodyjnymi wokalami, chórkami i przebitkami solówek gdzieś na tyłach. Smakowite. Pyszne. Smaczne. Można sobie szybko przypomnieć mistrzów gatunku sprzed lat. Bo nie jest specjalną tajemnicą, ale też członkowie zespołu nie kryją tego, że w ich utworach usłyszymy mocne wpływy Mötley Crüe, Def Leppard, Twisted Sister czy last but not least najważniejszych hairmetalowych bożków czyli Guns’n’Roses. Ja też słyszę tutaj dużo inspiracji od ekipy i głównodowodzącego z Hank von Hell. Hank w tamtym roku zmarł, ale kontynuatorzy wielkiego glamowo- punkowo- metalowego dzieła idą podobnym muzycznym tropem. Do utworu „Good life” zespół zaprosił członków niemieckiego metalowego zjawiska Saltatio Mortis oraz szwedzkiej formacji Thundermother. Wszystko po to, aby utwór charytatywny jakim stał się „Good life” wsparł finansowo onkologiczny szpital dziecięcy w rodzinnym mieście Kissin’ Dynamite czyli w Tybindze.
Płyta kończy się zgrabną pościelówą w klimatycznej, smyczkowo- rockowej konwencji. Tytuł tegoż ostatniego kawałka nosi „Scars” i te blizny prowadzą autora tekstu przez całe życie. Konstatacja nie jest specjalnie optymistyczna, ale nie będę zdradzał kto zabił.
Pełni szczęścia dodaje grafika okładkowa, na której autostradowe pasy pustego highwaya zmieniają się w struny gitary zakończone gryfem. Ładna przenośnia do tytułu. Jest dobrze. Nie ma przaśności i wiochy.
Wszystko wskazuje, że klasyczny Rock Nie Umarł! Kissin’ Dynamite!
Słuchamy w Jamie!
Kissin' Dynamite x Napalm Records x Motley Crue x Guns and Roses