recenzja #192
RECENZJA #192
Time And Pressure- Lp „Halfway down” (Safe Inside Records) 2021
By Adam Szulc Barber lipiec 2022
Na płycie „Halfway down” mamy mocne hardcorowe uderzenie w starym stylu, jaki wciąż na nowo odradza się w różnych młodych kapelach. Tym razem na tapecie jest zespół Time And Pressure z pięknego miasta Saint Louis w stanie Missouri, które to miasto pretendowało w drugiej połowie XIX wieku do największego miasta Stanów Zjednoczonych i konkurowało o tę palmę pierwszeństwa z Chicago. Cała metropolia z przyległościami ma teraz około trzy miliony ludzi, co w oczywisty sposób budzi różnorakie społeczne problemy. Dlatego zespoły śpiewające o socjalnych bolączkach, z natury rzeczy w takich miejscach muszą się pojawiać. Takim zespołem jest właśnie Time And Pressure.
Po dwóch singlach pojawia się debiutancki album młodzieżowej ekipy i od razu zaskok energetyczny. Dynamika, tempo i szybkość jak po wypiciu napoju z czerwonym bykiem na puszce.
Pierwszym utworem „Throwing roses” witamy się z tym świetnym albumem. Wolne, lekko walcowate gitary, ale w żadnym superciężarowym stylu tylko w melodyjnej, hardcorowej konwencji starego i dobrego old schoola. Rytm jest przepyszny do slamowatego pogo pod sceną i przypomina mi takie utwory Youth Of Today jak „No more”, jeden z najsłynniejszych kawałków z ich ostatniego studyjnego albumu.
„Theseus” to już typowy ukłon w stronę kalifornijskiego hardcore’a sprzed trzydziestu lat z okładem. Trochę tu Insted, trochę Uniform Choice, dużo Mouthpiece i odrobinę Strife. Rzec by można, że to koktajl Mołotowa złożony ze straightedgeowych smakołyków, wlany do jednej flachy i podpalony w centrum Saint Louis. Bo teksty są tu smutne. Nie wiem czy to zamieszkiwanie w dużym mieście, czy kowidowe szaleństwo czy osobiste porażki / cierpienia / doświadczenia, ale Time And Pressure są raczej nihilistami. Mają widocznie swoje powody, bo teksty zawarte na albumie są z cyklu tych personalnych, ale w manierze nostalgiczno- melancholijnej goryczy ludzi, którzy już nie widzą nadziei na to, że może być w ich świecie lepiej. Mimo tego są ciekawie napisane i dobrze się je czyta. Pokazują i udowadniają też- po raz kolejny- że Ameryka ma swoje za uszami i tam też nie ma tylko kolorowych kasyn Las Vegas i piaszczystych plaż Miami, a niebezpieczne ciemne zaułki, bezdomność i problemy kredytowo- finansowe są codziennością wielu ludzi. To może powodować różnorakie frustracje, a one potem wypływają na takich albumach. Ale ja nie o tym. Moje wtręty są tylko tak na marginesie i nie chcę zbaczać z głównego toru recenzji nowego longplaya Time And Pressure.
Ale jeśli chodzi o ich muzykę, to bardzo lubię takie granie. Brzmienie jest tu soczyste i uderzające w dość wysokie tony. Fajnie mają ustawiony werbel, który świetnie współgra z całą równomierną sekcją pędzącą do przodu na lekkie złamanie karku, ale trzeba dodać, że zawsze łapiąca się w newralgicznych końcówkach wersów. Krzykliwy, acz melodyjny wokal dodaje punkrockowej aury i tej „niegrzeczności”, jaka w takiej muzyce jest bezwzględnym atutem.
Na płycie słyszymy takie niby ograne patenty, ale tak fajnie jest to zaaranżowane i rozegrane z tyloma smaczkami gitarowymi, które słychać z tyłu, że aż chce się przerzucać ze strony na stronę. Co zresztą z wielką ochotą robię!
Moje faworyty to „Curtain call” z doskonałymi zmianami tempa i agresywnymi zwrotkami oraz „Paradise lost” zamykający płytę. Ten ostatni nie jest jakimś podniosłym epilogiem, tylko konkretnym uderzeniem, takim ciosem „in your face” dla całego zepsutego świata. Tym kawałkiem zapamiętamy ich jako zaangażowany hardcorowy band z silnym przekazem ostatnich wersów: „Don’t let them take your body, Don’t let them take you”. Postaramy się, żeby ONI niczego nam nie zabrali, ale w ostatnich dwóch latach udało IM się zabrać już tyle naszej wolności, że chyba już rzeczywiście tylko mizerne ciało zostało…
Słuchamy w Jamie!