recenzja #194
RECENZJA #194
Michael Kane & The Morning Afters- Lp „Broke but not broken” (State Line Records) 2022
By Adam Szulc Barber lipiec 2022
Dla mnie kolejne objawienie tego roku!
Ale po kolei. Od kilku już lat nie pojawiła się nowa płyta punkowego country barda Chucka Ragana, więc niejako w zastępstwie sięgnąłem po najnowszy album Michaela Kane’a. I zaskoczenie, bo jest świetnie! Niski tembr głosu przy dobrej rockowni świetnie się sprawdza. Jak to było w jednym z odcinków „07 zgłoś się”: gość ma tonację „na przydechu”. Bo głos Michaela Kane’a przypomina mi najbardziej wokalizę frontmana z angielskiego bandu Leatherface z końcówki lat osiemdziesiątych. Jest taki niski, lekko ochrypły i przypominający o smutnych głosach z południowych rubieży Ameryki, choć rzeczony wokalista pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża, ze stanu Massachusetts.
Najnowsza propozycja jego zespołu to album z tego roku, który coraz mocniej rozpycha się łokciami i łapie dobre recenzje zarówno w mainstreamowej jak i niszowej czy alternatywnej prasie. Posłuchałem zatem i ja.
Pierwszy utwór „Tear this world apart” otwiera płytę springsteenowskim zaśpiewem na tle zgrabnej forteklapy, po których po kilku taktach wchodzi cała kapela z dynamicznym, niezwykle radosnym utworem amerykańskiej muzyki z krwi i kości. Wszystko tu działa jak należy i po krótkiej chwili czujemy się jak w barze na przedmieściach małego miasta w Ohio, w którym kapela klepie kuplety do kotleta. „Dark nights” to kolejny sympatyczny utwór z lekko punkowym vibem i klawiszami na tyłach, świetnym wokalem, nieprawdopodobną witalnością i temperamentem tak charakterystycznymi dla zwykłych zespolików, które chcą po prostu grać dla ludzi, a poza tym robią to z przyjemnością. W „Lost my mind” znowu czujemy się jak siedząc późnym wieczorem po pracy w knajpie pełnej znajomych i życzliwych ludzi. A na scenie w rogu sali gra zespół kumpli i śpiewa o zwykłych, codziennych sprawach nie siląc się na gitarowe popisy czy nadzwyczajną poezję. Working class heroes…
Słucham tych kawałków z przyjemnością i czuję się częścią tekstów, muzyki i anturażu łącząc się zarazem niewidzialnym łańcuchem z ludźmi wrażliwymi na takie nagrania. Ta swoista mieszanka starego rocka, prostych riffów, country, bluesa i punk rocka, od pewnego czasu doskonale układa mi każdy poranek.
Mój ulubiony utwór, oprócz tych dwóch pierwszych to start ze strony B. To „Carol Kaye”, który w pierwszym momencie może wydawać się, że jest poświęcony wybitnej jazzowej instrumentalistce, ale po przeczytaniu tekstu konstatuję, że jest to po prostu hołd dla grających i śpiewających dziewczyn. Kawałek ma fajne średnie tempo z tym lekkim groovem z lat siedemdziesiątych i punkowym pazurkiem. Inny wyróżniający się numer to ostatni „A long way down” w takim trochę lekko nowoorleańskim klimacie. Nostalgiczny, ale optymistyczny. Droga jest tu lejtmotiwem, który w tego typu muzyce jest oczywistą oczywistością, ale ja nie oczekuję od Michaela Kane’a zaskoczenia.
Chcę dobrego rockandrolla z ciekawym instrumentarium do słuchania w samochodzie na bezdrożach Alabamy. Chcę prostej perkusji chwytającej za serce i refrenów, które gdzieś już u kogoś słyszałem. Za to cenię tę płytę, że od pierwszego odsłuchu jesteśmy dobrymi znajomymi.
Płyta przypomina mi trochę składankę „Tom Petty Covers Compilation” wydaną rok temu na winylu i zawierającą undergroundowe kapele z USA kowerujące kawałki Toma Petty.
Jest tam podobny flow do muzyki na „Broke but not broken” Michaela Kane’a. Bo album Kane’a jest dla tych, którzy lubią rytmy w stylu Bruce’a Springsteena, Chucka Ragana, Tima Barry’ego, The Gaslight Anthem czy wspomnianego Toma Petty. Słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać.
My słuchamy w Jamie!
Michael Kane & the Morning Afters x Bruce Springsteen x Chuck Ragan (Official) x TIM BARRY x State Line Records