recenzja #223
RECENZJA #223
Abrasion- 12” „Born to be betrayed” (Indecision Records) 2022
By Adam Szulc Barber grudzień 2022
Indecision Records to jedna z moich ulubionych wytwórni płytowych z tamtej strony wielkiej wody. Dave Mandel- jej właściciel- to osoba od ponad trzech dekad związana ze straightedgeowym nurtem hardcore’a. Najczęściej wybiera grupy z Kalifornii, bo to Jego rewir, a poza tym tam się wciąż dużo dzieje w kwestii nowych kapel oraz ciągle świeżo i dynamicznie działającej sceny.
Abrasion. Istnieją do niedawna i „Born to be betrayed” to ich drugie wydawnictwo po siedmiocalówce z tamtego roku. W składzie grupy znajdziemy członków dwóch mocnych ekip. Jest tam wokalista Angel Garcia z Dare i garowy Adam Galindo z Berthold City.
Zespół sam siebie określa jako mieszankę europejskiej nowej szkoły i amerykańskiego hard core’a w stylu Merauder czy All Out War. Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić, bo nawet jeśli wpływy wyżej wymienionych gdzieś tam pływają po tej płycie, to ja mam zupełnie, ale to zupełnie inne skojarzenia.
Od pierwszego dźwięku usłyszymy wściekłe uderzenie w stylu popularnych Vegan Straight Edge zespołów sprzed trzydziestu laty wydawanych wtedy hurtowo na singlach. Mam na myśli takie hordy jak Canon, Green Rage czy Abnegation. I to ten nurt- szorstkiej, trochę prymitywnej i bardzo radykalnej nowej szkoły przeważa, a nawet dominuje w nagraniach Abrasion. Te połamane rytmy na niskim stroju, wrzaskliwe wokale i społeczno -wojownicze teksty świetnie współgrają z nowocześniejszymi, slayerowatymi zagrywkami. Oczywiście jakość nagrania jest dużo lepsza niż wyżej wymienieni protoplaści zespołu z tamtych czasów i przypomina swoim flow niektóre produkcje Madball czy Hatebreed. Jednak ogólny wydźwięk ma ducha antysystemowo- produchowej rewolucji z początku lat dziewięćdziesiątych. Pięknie to chodzi!
Lubię ten klimat. Jest szczerze, rozwojowo i z odniesieniem do dziedzictwa sprzed lat. I za to też lubię hard core. Bo tu, po latach wciąż w scenie ma się szacunek do dokonań starszych zespołów, które w swym portfolio nie miały wielkich europejskich tras, setek tysięcy wydanych płyt i drogich studiów nagraniowych. Miały za to grono oddanych fanów, którzy oddali im swoje serca i szli za nimi przez świat.
Tak czuję Abrasion. Bo ten smak ze świeżym powiewem jest tym co kocham i tym czego ciągle poszukuję w muzyce. Stały dylemat, jak podejść do tematu trochę inaczej z zachowaniem ciągłości konwencji? Abrasion pokazuje, że można, a w dodatku robią to perfekcyjnie. Po genialnym „Intro” mamy „Dios no te va salvar”, który jest może troszkę bardziej metaliczny od reszty i może mocniej odbija w stronę późniejszych dokonań Abnegation, ale ładunek emocjonalny jest tam potężny. Jednym z najlepszych kawałków na tej maxi epce jest „Face to face”, który jest mieszanką tego wszystkiego co pisałem wyżej: siła zwolnień, krzyk o zmianę, te celowo pokrzywione dźwięki, przyspieszenia w manierze „do tyłu”, wrzaski potępionych w tle, monodeklamacje znane z tamtego okresu i „earthcrisisowe” zakończenie. Uff! Moc! Utwory są przemyślanie zbudowane i rozbudowane. Ale wciąż są prostym, hardcorowym głosem bez spiny, multiinstrumentalistów i cudów niewidów w studio. Mam wrażenie, że nagrano te kawałki na tak zwaną „setkę”, bo uderzenie dynamiki jest nieprawdopodobne.
Odtwarzam znowu i znowu, a czekając na pełnowymiarowy longplay, raduję się tymi pięcioma utworami na placku i rzecz jasna słuchamy przedświątecznie w Jamie!