recenzja #233
RECENZJA #233
Iggy Pop- Lp „Every loser” (Atlantic Records) 2023
By Adam Szulc Barber luty 2023
Kiedy zaczynałem słuchać punk rocka (w mniej więcej 1984/85 roku), Iggy Pop był już dziadersem. Nie interesował mnie, bo miał już prawie czterdziestkę na karku i był niewiele młodszy od mojego ojca, a starszy o dwa lata od mej rodzicielki. Ten Jego „Passenger” brzmiał dla mnie wtedy bardziej jak piosenka do Listy Przebojów Trójki niż jako hymn punkowych rebeliantów. Hardcorowa wściekłość i antysystemowy sznyt ówczesnych i wielbionych przeze mnie zespołów (Anti Cimex, Minor Threat, Moskwa, Lӓrm, Wretched, Siekiera, Agnostic Front, Dezerter, Rattus i setki innych) były w mojej opinii prawdziwymi wyrazicielami moich nastoletnich frustracji. Prawie się na to nie łapali Sex Pistols, a na pewno nie był inspiracją starszy, w moich oczach, pan Iggy Pop. Doceniłem po latach.
Bo wszystko od czegoś musi się zacząć. Punk jako ruch powstał w 1976 roku, ale wcześniejsze kluby i zespoły dołożyły swą cegiełkę do zainicjowania tego zjawiska. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, w tamtym czasie było mi z Iggym nie po drodze, a teraz przeprosiłem się z Jego dokonaniami i niektórych pozycji słucham nader chętnie. Z pewnym zaciekawieniem, a nawet niecierpliwością oczekiwałem nowego albumu.
„Every loser” wraca do korzeni punkowej rewolucji sprzed prawie pięćdziesięciu lat. Iggy jest tu wściekły („Frenzy”), dziki („All the way down”), subtelny („Strung out Johnny”), a nawet romantyczny („New Atlantis”). Cała feeria punkrockowej zjawiskowości z dobrą produkcją, której mam wrażenie, że od kilku płyt mu brakowało (w ogóle ta wcześniejsza francuska seria kompletnie mnie nie ustrzeliła) wali prosto w pysk, ale nie na oślep. To strzały znikąd (bo skąd On czerpie siłę?), ale celnie trafione w samo sedno. Ogrom dynamiki, rockowej pierwociny, prostoty i świetnego studia z modulacją wokalu, ostrymi gitarami i konkretnym bębniarzem robią robotę. Przepis na sukces? Możliwe, choć sam się zastanawiam ile w tym szczerości, a ile wyrachowania, ale nie mnie to oceniać. Iggy Pop wciąż żyje i wciąż nagrywa. To dobra wiadomość. To, że nagrał dobrą płytę to kolejna, a to, że będzie do zobaczenia latem w Polsce to jeszcze jeden good news.
W 2010 roku byłem w Londynie na szkoleniach fryzjerskich. Jeden z fryzjerów po obejrzeniu mojej katany z badziolami pokazał mi zdjęcia z koncertu Iggy’ego, na którym był kilkanaście dni wcześniej. Dziki, rozczochrany i półnagi facet na fotkach wyglądał jakby go tramwaj przejechał. I niewiele się zmieniło do dziś. To jest w zasadzie już Jego wizerunek sceniczny, którego się konsekwentnie trzyma, ale to, że wrócił z naprawdę porządnie skrojoną płytą dobrze świadczy o nim i o wyczuciu chwili. Bo tak zwana moda na prostego rockandrolla zawsze jest, trzeba ja tylko umiejętnie podrasować i podkolorować, a to akurat temu wokaliście wychodzi znakomicie.
Jak już pisałem wyżej na „Every loser” nasz bohater jest po trochu kameleonem, bo płyta mimo tego, że jest spójna, a głównym spoiwem jest sam Iggy we własnej osobie, to te utwory często diametralnie różnią się od siebie. I tak w utworze „Strung out Johnny” śpiewa trochę jak Nick Cave pomieszany z Richardem Butlerem z Psychedelic Furs, w „Neo Punk” ma manierę kalifornijskich gwiazd punk rocka, w „Modern day ripoff” przypomina mi bandę popaprańców z New York Dolls, w „Comments” jest Elvisem Presleyem, a w „The regency” śpiewa popową piosenkę jak brytyjski top one nurtu New Romantic sprzed lat. Można? Jak najbardziej. Trzeba koniecznie posłuchać. A po tym wrócę jeszcze do „I wanna be your dog” i wspomnę CBGB, bo to jedno z tych miejsc, w którym się to wszystko zaczęło…
U mnie „Every loser” to jeden z albumów roku 2023.
Słuchamy w Jamie!
Iggypop x Atlantic Records