recenzja #248
RECENZJA #248
Metallica- Lp „72 seasons” (Blackened Recordings) 2023
By Adam Szulc Barber maj 2023
Chciałbym, żebyśmy mieli jasność- to nie był i nie jest zespół moich marzeń. W zasadzie nigdy nie rozumiałem zajawki na ich granie. Przecież tyle było lepszych hardcorowych kapel w Kalifornii w tamtym czasie (Suicidal Tendencies, Bl’ast, Dr. Know, R.K.L., Battalion of Saints, J.F.A.…dużo by wymieniać), że słuchanie metalowców stamtąd wydawało mi się kompletnie bez sensu, aczkolwiek zanotowałem, że istnieją i mają wpływ na lokalne kapele. Po albumie z balladami zupełnie spadli z mojego peryskopu, a teledyski puszczane w MTV w tak zwanym prime time między La Bouche a Scatman raczej przyprawiały mnie o mdłości.
Dlaczego więc o nich piszę? Bo mimo wszystko doceniam.
Za Larsa, który za małolata przyjechał do Stanów z Danii z rodzicami i został nienatywnym muzykiem w największym metalowym zespole świata.
Za konsekwencję z jaką wciąż robią to co robią.
Za głośne i wyraźne mówienie o wpływach punk rocka i hardcore’a na swoją muzykę.
Za album i utwór „St. Anger”, które wyjątkowo mi weszły.
Za to, że zawsze mówili dobrze o Lemmym.
Za cover „Die, die my darling”.
I za nową płytę.
O tej właśnie płycie ludzie mówią już od pewnego czasu. Nie chcę więc wyliczać, który to album i ile ci panowie grają, bo to przeczytacie w najważniejszych serwisach muzycznych. Co chciałem o nich powiedzieć to powiedziałem, a teraz „72 seasons”. Z racji tego, że płyta kupiona w berlińskim Coretexie, to tu sobie piszę u nich na zapleczu.
Bardzo mi się podoba pomysł na tę płytę. Wyczekana, konkretna, choć momentami przydługa i ze zbyt dużą ilością perfekcyjnej robotyki, ale za to z dobrym vibem z lat osiemdziesiątych takiego prymarnego trash metalu, który wtedy jeszcze był w opozycji do tak zwanej prawdziwej rockowej muzyki. Ten bunt słychać i na „72 seasons”, a zwłaszcza w tym pierwszym, tytułowym utworze. To chyba mój ulubiony kawałek na płycie. Ależ on chodzi! Jest tempo, jest rytmika i jest dynamit. Tak jest też dalej, mimo, że „Shadows follow” i „Screaming suicide” troszkę spuszczają z tonu, to „Sleepwalk my life away” przypasował mi ze swoją motoryką. To samo z „You must burn!”, który powolnym pełzaniem wrzyna się w mózg. Podoba mi się „Lux aeterna”, która czerpie całymi garściami z punkowych naleciałości z Kalifornii. „Chasing light” i „If darkness had a son” to z kolei ukłony w stronę starszych dokonań. Na uwagę zasługuje „Room of mirrors”, który nawiązuje do crossoverowych rozwiązań. Wieńczy wszystko „Inamorata”, który chyba jest najbardziej miałkim kawałkiem na płycie, ale jako zakończenie albumu może być.
„72 seasons” wchodzi mi, bo słyszę tu szczerość, a do tego echa starego Corrosion of Conformity czy suicidalowych pomysłów. Bardzo dobrze, że perkusja jest tu wciąż na pierwszym planie. To ciągle pokazuje, że zespół nie stępił ostrza, albo inaczej: od nowa je naostrzył.
Przede wszystkim myślę, że po latach zastanawiania się co zrobić dalej panowie spojrzeli do tyłu przez ramię i zobaczyli siebie młodych, pełnych złości i pasji do grania. Ten styl, który wrócił jest wspólny z pomysłem z „Rockiego” czy „Autek 3”. To prosty zabieg: po prostu jak nie wiesz co zrobić z dalszą swoją karierą odwróć się i pomyśl jak zaczynałeś. Bardzo często ja także tak traktuję swoje rozdrożne myśli co zrobić dalej…Dlatego podoba mi się ten koncept.
Powrót do korzeni nie jest zbyt oczywisty. Jest tu dużo pierwotnej dynamiki, crossoverowych brzmień i takiej starej Metalliki lubianej przez jaskiniowych fanów. Jednak zespół wrzucił do tego kotła wyjątkowo dobre studio, świetnego producenta i nowoczesny sound. Dopiero wszystkie te elementy razem wzięte sprawiły, że nagrania mają werwę i ten ogień, który w ostrej muzyce być po prostu musi. I tutaj zdecydowanie jest.
Nie da się też zaprzeczyć temu, że to jest rzeczywiście wciąż ta stara, choć odświeżona Metallica. Jest TA gitara, jest TEN wokal i TEN werbel. Jednak za najbardziej udane na płycie uważam to flow, które moim zdaniem w muzyce jest ważniejsze niż ponadnormatywne umiejętności gry na instrumentach. I w zasadzie to te refleksje najbardziej towarzyszą mi przy odsłuchiwaniu tego albumu, bo pomijając dłużyzny, które wsadzają w prawie każdy numer (a niestety z metalowcami to już tak jest, że muszą za wszelką cenę pokazać, że są kreatywni i że umieją grać, co często przysłania im widok najistotniejszego czyli dobrej muzyki dla słuchacza, dlatego ja przedkładam ponad trash metal mieszankę tegoż gatunku z hardcore’m co owocuje potężną siłą i krótszymi numerami) to jest to dobry album, który polecam. U mnie niekoniecznie w dwudziestce tych najlepszych tego roku, choć kto wie co tam się jeszcze przez nadchodzące miesiące objawi.
Posłuchamy w Jamie!
CoreTex x Metallica x Blackened Recordings
ps. świetna okładka!