recenzja #264
RECENZJA #264
Disappear.- Lp „Burn the ships” (Another City Records) 2022
New Methods- Lp „Where we go to burn” (Sunday Drive Records) 2019
By Adam Szulc Barber lipiec 2023
Lipcowo wracamy do konkretów.
Disappear.
Straight Edge band ze stanu Indiana. Siła i ogień. Nie biorą jeńców i są raczej z tych kapel, w których mocarny wygląd koreluje z graną muzyką. Są dziary, są brody, glacówy i dzikie mustasze. Jest hard core prosto z żołądka podlany metalowym sosem. Tak jest od startu. „Thousand year war” ma riffy jak się należy, piekielną jazdę bez trzymanki i terrorowy wox. Są spokojniejsze fragmenty jak w drugim utworze „Crisis”, ale żebyśmy mieli jasność- spokojniejsze nie znaczy spokojne. Disappear. to kapela nie z przypadku. Konkretnie idą do celu i takie zagrywki jak ze starego Morning Again, że gdzieś tam się pojawia solo nie z tej ziemi i balladyczne momenty nie oznaczają, że ci panowie to jakieś miękiszony. Co to to nie! W kolejnym „Distant shores” wracają do tego hatebreedowego zacięcia z wokalami jak ze starego Green Rage. Dobrze to lata i fajnie, że pamiętają o korzeniach i całym hardcorowym dziedzictwie, przy okazji nie bojąc się użycia odpowiedniego fuzu z trash metalowej półki.
Te czternaście ciosów w podbródek może zachwiać najbardziej twardym słuchaczem, bo oprócz mocarnego uderzenia są też niełatwe społeczne teksty. Jeżeli chodzi o nie, to pojawiają się w nich tematy sfokusowane w tej muzyce trzydzieści lat temu. Straight Edge, wegański styl życia, spluwy na ulicach + codzienność życia we współczesnej Ameryce. Wszystko to przez pryzmat w miarę młodych ludzi i widać, że różne negatywne zdarzenia, które mają miejsce teraz w ich kraju odbijają się w przekazie Disappear.
Ja bardzo lubię ich agnostikowy styl w „Righteous anger”, ale chyba najbardziej podoba mi się „Unrelenting” z mocnym straightedgeowym przesłaniem i odpowiednim chórkiem na końcu kawałka. Straight Edge!
Elegancko jest zrobiony cover Unbroken „Fall on proverb”, który brzmi dużo lepiej niż oryginał. Druga strona to dwa kawałki „Culprit” i „Burn”, a po nich wrzucona sesja z płyty „Momentum” nazwana „Momentum revisited”. Fajnie widać rozwój zespołu.
Mój placek na żółtym.
Grupa Nowe Metody pochodzi z Teksasu i od połowy drugiej dekady wysiepują sobie ścieżkę w miejskiej dżungli hardcorowej sceny San Antonio. Obierając za cel demony, które dręczą każdego z nas, atakują słuchacza mocno osobistymi tekstami. Związki międzyludzkie, codzienne interakcje, życie w industrialnym społeczeństwie, próba wyrwania się z konsumpcyjnej matni czy walka z samym sobą w kontekście przedkładania pieniędzy ponad ważne humanistyczne wartości to główna oś problemów poruszanych w wykrzyczanym słowie. Jednak nawet po samym tytule płyty widać, że członkowie zespołu New Methods nie mają pomysłu na odłączenie się od głównego nurtu swoich problemów, a raczej mówią o tym, że jest im po prostu źle.
Płyta zawiera siedem utworów na pierwszej stronie i to one zbudowały główną bazę albumu „Where we go to burn”. Otwiera go mówione „Intro”, które jest rodzajem manifestu czy może wstępną, króciutką pogadanką na temat tego czego możemy się spodziewać w temacie kontentu tekstowego. Zaraz po nim ostra slayerowa gitara zamiata utwór „Inferno” i jak w „Piekle” Dantego litości dla upadłych dusz nie ma. Metalowa jatka szybko zamienia się w hardcorowy breakdownowo- moshowy rytm przypominając o najlepszych wzorcach crossoverowego gatunku. Earth Crisis i Hatebreed to te nazwy, które mi pierwsze przyszły na myśl. Zaraz po tym w ociężałym tempie „Maximum affection” rusza do akcji jak stare bandy z hardcorowej stajni, troszkę w klimatach Agnostic Front z „Cause for alarm”, choć z bardziej wrzaskliwym wokalem. Jest niezwykle energetycznie, z dobrymi chórkami i z przewaga „naszego” niż metalowego grania. Sprawni muzycy zręcznie skaczą po podgatunkach i nawet takie inspiracje jak wegańsko-straightedgeowe hordy w klimacie Canon czy Green Rage można tu usłyszeć. Zwłaszcza utwór „Innovate” wraca mocno do korzeni militanckiego grania sprzed trzydziestu lat dodając jednak nowoczesne solówkowe przekomarzania i ciągły jazgot drugiej gitary. Tytułowy utwór jest chyba najlepszym na całej płycie. Klimaty mocnego, ostrego hardcore’a w średnioszybkim tempie z genialnym zwolnieniem ustawiają zespół w pozycji dobrej, rzemieślniczej kapeli, która nieprzypadkowo robi to co robi. Bez zżynania ze starszych kolegów, ale motywując się graniem chugga-chugga i traktując je jako punkt wyjścia do dalszych rozważań są dla mnie jednym z objawień nowej amerykańskiej sceny.
Na placku znajdują się cztery dodatkowe kawałki, w zasadzie z nich została stworzona cała druga strona. Nie usłyszycie ich na CD ani w żadnym streamingu gdy wpiszecie tytuł tej płyty, zatem musicie posłuchać co ja o tym sądzę albo poszukać tu i ówdzie pod tytułem „New Methods” starszej epki, która to w całej swej okazałości znajduje się na stronie B. Te niecałe dziesięć minut muzyki to konkret. Hardcore w najlepszym wydaniu, bez metalowych naleciałości i w manierze lat dziewięćdziesiątych z odrobiną klimatów a’la Snapcase i zafiksowanych chórków / wrzasków / monodeklamacji pełnych pasji i młodzieńczego wigoru. Według mnie na szczególną uwagę zasługuje tu ostatni utwór „One with the old (in with the new)”, który ma świetną, zwartą kompozycję i wyraźny podział na szybki początek i końcowy breakdown. Tak się kiedyś trzaskało kawałki- stara szkoła początku lat dziewięćdziesiątych! Szybko to przelatuje, więc przerzucam znowu i igła skacze po moim winylu odpalając od nowa całość.
Za logo kapeli odpowiedzialny jest niejaki Jimmy Smolenski- w sensie, wygląda na to, że to nasz rodak! Mój placek czarny jak smoła.
Słuchamy w Jamie!
New Methods x Sunday Drive Records x Another City Records x Revelation Records