recenzja #265

dodano: 31 lipca 2023

RECENZJA #265

Dieth- Lp „To hell and back” (Napalm Records) 2023

By Adam Szulc Barber lipiec 2023

 

Death metalowe objawienie roku lub kolejna supergrupa? Oba naraz. Dieth zaczarował mnie od pierwszej minuty debiutanckiego albumu.

 

Ciężarowa moc, lekki rzeźnik i melodia. Bardzo dobre kompozycje, sprawne aranże, ciekawe chórki, dużo gęstwiny, mało smuty, ciekawe rozwiązania łączące różne gatunki metalu i przede wszystkim cała muzyka chwytająca za serce szczerością. Tytułowy numer otwiera płytę delikatną balladową przyczajką, ale szybko wchodzi na obroty. Bo ekipa jest to zacna.

 

Jak pisałem już wyżej, to rodzaj supergrupy ponieważ skład jest naprawdę silny. Jest tu gitarzysta i wokalista Guilherme Miranda ze szwedzkiego Entombed A.D., perkusista Michał Łysejko z rodzimego Decapitated, a na basior wskoczył David Ellefson z Megadeth. Teoretycznie z każdego z tych zespołów powinno być w ich muzyce po trochę, ale na szczęście aż tak to nie jest, bo najmniej jest Megadeth. I dobrze. Z całym szacunkiem, ale nigdy nie rozumiałem zajawki na tak zwaną „wielką czwórkę”, a z nich wszystkich Megadeth to chyba najnudniejsza kapela świata. 

 

Jakkolwiek pan David wymiata tutaj na czterech strunach bardzo sprawnie i wpasował się perfekcyjnie w kompozycje wymyślone (chyba?) przez gitarowego z Entombed A.D. Kolejnym numerem jest „Don’t get mad…get even!”. To porządny, nawet bym powiedział, że hardcorowy kawałek z mocnymi deathowymi naleciałościami. To chyba jeden z najlepszych momentów na płycie, bo ma genialny flow i potężną dynamikę. Po nim od razu dostajemy „Wicked disdain”, który bez znieczulenia zmiata pod dywan wszystek zło tego świata. „Free us all” jest mocno matematyczny i policzalny w ilościach, razach i kółkach. Lubię jego prostotę, bo za nią czai się siła, choć nie jestem fanem tych solówek. Jakkolwiek te tutaj są nawet strawne, może dlatego, że są schładzane siłowymi beczkami, zrywanymi gitarami i niskim woksem. Na koniec tej strony pojawia się lekki eksperyment, który trochę plasuje ten utwór mniej więcej w kategoriach Voi Vod, a to też pokazuje pewną progresywną drogę, jaką przechodził swego czasu Entombed A.D.

 

Ta płyta jest fajna, bo taka nieoczywista. Dużo tu tradycji mocnego metalu, ale panowie nie boją się rozwiązań, które na pierwszy rzut oka nie pasują do nich. Porządne łojenie ładnie przerywa „Walk with me forever” (pierwszy z drugiej strony), który nawet trochę przypomina najlepsze numery Scorpions. Długo to nie trwa, bo „Dead inside” wraca na solidne tory kozackiego siepania i tego tempa, które tak mi tu na albumie „To hell and back” pasuje. Tak samo po nim „The mark of cain” pokazuje po co tych trzech muzyków się spotkało i że naczelną zasadą jest po prostu uczciwie i rzemieślniczo dodawać do pieca. „In the hall of hanging serpents” jest podobny do drugiego z pierwszej strony. Trochę może wokale są w nim zbyt wycofane, ale całość ma duże uderzenie. Wieńczy ten album utwór „Severance”, który jest dość eklektyczny, gitarowy, spokojny i instrumentalny. Koi, uspokaja i łagodzi skołatane serce po godzinie lekcyjnej z panami z Dieth.

Mnie cieszy to, że nasz rodak dogaduje się z muzykami z najlepszej światowej półki i że takie efemerydy z naszymi ludźmi grają po świecie. Zwłaszcza, że Michał jest naprawdę perkusistą najwyższego formatu. Jego gra jest piekielnie szybka, gęsta i taka trochę „zwierzakowa”, że posłużę się  muppetowym porównaniem. Myślę, że dla rockowego bębniarza paralela do Animala z zespołu Dr. Teeth and the Electric Mayhem to najlepsze wyróżnienie.

 

Mój placek na czarnym i w rozkładówce. U mnie jedna z pyt roku 2023.

Słuchamy w Jamie!

wróć do listy wpisów