recenzja #270

dodano: 28 sierpnia 2023

RECENZJA #270

Sunny War- Lp „Anarchist gospel” (New West Records) 2023

By Adam Szulc Barber sierpień 2023

 

To dość odmienne rytmy od tego czego słuchamy w Jamie na co dzień. Ale kalifornijskie klimaty w stylu Black Pumas też tu czasem płyną ze speakerów.

Sunny War to w zasadzie jedna osoba- wokalistka i performerka Sydney Lyndella Ward- która w swojej muzyce łączy estetykę etnicznego bluesa, pierwotnego soul, jaskiniowego folk, odrobinę funky, delikatnego hip hop i tradycyjnego jazzu oraz pewną punkową aktywność, tak potrzebną do buntu czy mocnego wyrażenia siebie. Sama śpiewa i sama gra na instrumentach, a do wsparcia zarówno wokalnego jak i technicznego zaprosiła wielu, wydaje mi się, że znanych artystów z Kalifornii.

 

Zaskakujący był dla mnie wywiad jakiego udzieliła dla lipcowego numeru MOJO. Powiedziała w nim, że oprócz takiej piosenkarki jak Nina Simone- umówmy się dość oczywistej przy jej stylu- lubi słuchać japońskiego hardcore’a G.I.S.M. (sic!!), punkowego The Distillers czy staruchów z New York Dolls. Gdyby dodać do tego fakt, że lubi Bad Brains i Black Flag oraz dość surowe, ale bardzo energetyczne utwory Roberta Johnsona, to już na samym starcie powstaje koktajl mołotowa, w teoretycznie niemożliwych połączeniach.

 

„Anarchist gospel” to najnowsza propozycja Sunny War. I tak jak sam tytuł płyty jest ona mieszanką wybuchową, która przy pierwszym odsłuchu sprawia wrażenie miłych piosenek na niedzielę rano. Jednak nic bardziej mylnego. Te czternaście protest songów jest głęboko osadzonych w przestrzeni rewolty przedmieść, socjalnych odszczepieńców, osobistych rozważań czy generalnie problemów ludzi mieszkających we współczesnej zurbanizowanej cywilizacji lub po prostu nieumiejących odnaleźć się w świecie.

 

Płytę zaczyna dubowy spokój z harmonijką ustną prosto z Nashville sprzed stu laty. Wokalistka w sposób niezwykle spokojny, trochę naśladujący Steve Wondera, a trochę może Tracy Chapman, monodeklamuje i delikatnie wyśpiewuje piosenkę o rozstaniu i trudnej miłości. „No reason” jest drugim utworem i w nim Sunny War rozprawia się z kolejnymi życiowymi demonami. Ale- o dziwo!- ten numer jest jednym z najbardziej energetycznych na całym albumie. Jest tu normalna perkusja, dość bogate spektrum przeszkadzajek i całkiem żywotna śpiewanina.

 

Wszystkie utwory po kolei ciągną nas przez ludzką mizerię i im więcej tego słucham tym bardziej dostrzegam, że brakuje w nich radości. Ta płyta jest świetna, jest dobra, ale jest smutna. Jest nostalgiczna i melancholijna, ale do szpiku kości, do krwi ostatniej i po ludzku po prostu smutna. Rzeczona artystka miała swoje przejścia w dzieciństwie, urodziła się na południu Stanów, często przenosiła się z miejsca na miejsce, mieszkała na ulicach San Francisco, a teraz nie zapominając o tym co się stało, nadal gra na ukochanej gitarze i śpiewa. To jej gitarowe plumkanie połączone z oszczędnym śpiewem przywołuje na myśl uliczne koncerty samozwańczych bluesowych muzyków, którzy tylko tam mogli wybebeszyć swoje uczucia, a przepędzani z miejsca na miejsce szukali dla siebie przestrzeni, choćby i pod mostem. Takoż konsekwentnie robi i Sunny War.

 

Jej rytmy wywodzą się z tradycji muzyki głębokiego południa, z klubów centrów miast i z historycznych gett, ale przede wszystkim- i to tu słychać wyraźnie- z ludzkiej wspólnoty i ze wspólnego życia w trudach i biedzie. Te pieśni brzmią jakby powstały w drodze, w trakcie nomadycznych przeprowadzek, w których przeprowadzka jako taka jest życiem, a nie elementem prowadzącym do celu. To jest ludzkie wycie o lepszy świat, choć sprawiające wrażenie kompletnego zrezygnowania i braku nadziei. Tu zresztą utwór „Hopeless” w dobitny sposób wyrysowuje tejże nadziei brak.

Moje faworyty to „I got no fight” i „Baby bitch”

U mnie jedna z płyt roku.

Słuchamy w Jamie!

wróć do listy wpisów