recenzja #277
RECENZJA #277
The Men- Lp „New York City” (Fuzz Club Records) 2023
By Adam Szulc Barber wrzesień 2023
Pamięta ktoś z historii muzyki nowojorski klub CBGB? A Max Kansas? Nie? Ci młodzi muzycy też nie, ale pochodzą z N.Y.C. i łapią flow starego miejsca. Początki amerykańskiego punk rocka od połowy lat siedemdziesiątych to tacy wykonawcy jak New York Dolls, Blondie, Iggy Pop, Dead Boys, Misfits, Television czy Ramones. Oczywiście było ich o wiele więcej, ale to głównie do tych rytmów zerojedynkowo umiejscowionych w tamtych klubach i głęboko zakorzenionych w pamięci starych fanzinowców odnosi się nowojorski The Men.
Pisząc, że są młodzi nie mam na myśli tego, że to jakieś nastoletnie grzbiety. Stylistycznie wyglądają trochę jak urwani z retro bajki sprzed czterdziestu z okładem lat, ale wciąż są młodzi. Stawiam, że około trzydziestki, więc granie muzyki w klimatach protoplastów punk rockowych pierwocin jest dla nich przeniesieniem w czasie, a nie powrotem do ich starych, dobrych czasów, bo ich po prostu osobiście nie znają. Jednakże w muzyce tak to jest, że wszystko pływa, wypływa i przepływa, a współcześni muzycy chętnie czerpią z dorobku dziadersów, zatem czas na założenie trampek z kataną i poudawanie, że jest się ramonesami.
Powiem krótko, płyta o- nomen omen- tytule „New York City” jest genialna. W zasadzie mnie by to wystarczyło za całą recenzję, ale pochylę się jeszcze nad nią kilkoma słowami. Pierwsze sekundy i całego mnie mają! Porządny punkowy rockandroll z lekką forteklapą w tle i niesamowitą dynamiką nagrania. Powodem tejże dynamiki jest prawdopodobnie nagranie analogowe, które dodaje ciepła i autentyczności tym kawałkom. Lekko niedbały sposób śpiewania wokalisty, olewcze granie na gitarach i równiutkie bębny, ale bez przesady, tu wszystko się zgadza z duchem czasu. Brzmienie, teksty i pomysły wracają wspomnieniami do czasów prezydenta Cartera, a nowoczesne studio zrobiło z tej płyty perełkę. Drugi kawałek zaczyna się w zasadzie bez przerwy. Czujemy się jak na koncercie Dead Boys i jakby Hilly Kristal wpuszczał nas do środka za paczkę czipsów. Te wypuszczenia gitar, ten niski basior, ta prosta perkusjada i trochę nierówne chórki- pyszota do kwadratu. Zakochałem się tych prostolinijnych solówkach i w zblazowanym śpiewie. Następne „Echo” porywa do punkowego tańca. Zaśpiewy wokala są jak u Toma Verlaine’a z Television, a średnie tempo jest bardzo, ale to bardzo energetyczne i przypominamy sobie, że nie trzeba pędzić jak formuła jeden, żeby dołożyć do pieca. Od razu po nim dostajemy największy przebój na płycie. Słucham go na okrągło, wte i wewte i non stop. „God bless the USA”, bo o nim mowa jest przekozackim numerem. Prościej się nie da, a wszystkie ograne patenty wyżej wymienionych artystów dostajemy tu skondensowane w trzyminutowym ataku. Wszystko jakby już kiedyś było, wszystko słyszeliśmy i wszystko znamy, ale jest tak lepiej, ciekawiej, fajniej. Melodia, siła, refren, solówki, bęben, gita, bas- wszystko jest na sto procent. Do tego świetny tekst bez wstydu za swój kraj, naprawdę punki tak piszą? Genialne.
Ta płyta to garaż w najlepszym tego słowa znaczeniu. Perka brzmi jak mój stary polmuz, gitary jak podłączone do radia, a śpiew wychodzi z tego samego pieca co bas. Coś tam rzęzi, coś zagłusza, coś przeszkadza…jak na próbie! Ja tego słuchać chcę cały czas i takoż czynię. Wszystek utwory kończy „River flows” i samo Blondie nie powstydziłoby się tego numeru.
Mój placek na białym. Arcydzieło. Płyta roku.
Słuchamy w Jamie!