recenzja #284

dodano: 31 października 2023

RECENZJA #284

Splatterhouse- lp „The house that dead built” (Goryfied Prod.) 2004

By Adam Szulc Barber październik 2023

 

Przeglądając swoje winylowe archiwa w poszukiwaniu czegoś na dzisiejszy wieczór, wpadł mi w ręce album portlandzkiej grupy death/gore/grind o nazwie Splatterhouse. Niniejsza płyta powstała prawie dwadzieścia lat temu, ale okładka nastraja typowym na okoliczność nastawieniem z wesołymi zombiakami w tle. Chciałbym, żebyśmy mieli jasność, że traktuję takie rysunki jako rodzaj ekspresji artystycznej i pewnej formy wyrażenia się w formule a’la halloweenowej. Klimat Freddy’ego Kruegera jako apoteozy lat osiemdziesiątych z rysunkami Pusheada i Jakóba to moja bajka. Czy to wszystko ma u Splatterhouse coś wspólnego z ideologią? Nie sądzę, choć wykluczyć nie mogę, bo przecież w głowach tych chłopców nie siedzę, ale takie grafiki z nawiedzonymi domami, rozrzuconymi flakami, larwami wychodzącymi z trupów i rozdziawionymi paszczami czaszek porozrzucanymi po cmentarzu raczej bawią niż straszą. I tej wersji się trzymajmy.

 

„The house that dead built” jest pięknym albumem, w którym tony keczupu wylewają się na słuchacza, a rodzaj muzyki zwany gore bardziej przypomina mi staropolski zwrot gore oznaczający ostrzeżenie o pożarze niż prawdziwą jatkę. Choć co do samej muzyki, to jatka jest tu całkiem przednia. Carcassowa inspiracja- ta z „Reek of putrefaction” bardziej niż z późniejszych albumów- jest tu słyszalna mocno. Chyba nie tekstowo jednak, bo pierwszy Carcass to medical grind core przepisany z atlasu chorób, a Splatterhouse bliższy jakby horrorom wyprodukowanym przez szwagra kuzynki i oglądanym w kinie plenerowym z czipsami i kolą w ręku. Pyszne, trochę kiczowate, z mrugnięciem oka i konceptualne- tak jak lubię.

 

Przerywniki filmowe z muzyką soundtrackową robią ciekawą robotę, która wprowadza nas w klimacik filmów klasy C, a po każdym takim intro muzyczka sobie tnie w najlepsze. Zabawa konwencją to jest to co sprawia mi dużo przyjemności, a w tym przypadku banan z twarzy mi nie znika. No bo jak tu się nie cieszyć jak Splatterhouse rozczula mnie do łez swoim podejściem do korzeni grindowo- hardcorowo-metalowego uniwersum? Do tego te tytuły utworów, no sami posłuchajcie. Otwierający album „Baptizing the dead” to death metal w najlepszym gatunku jak stary Morbid Angel albo może nawet Defecation.  Następnie „Confessions of a grave robber” (dobrze, że nie barber) to kalka hiszpańskich gwiazd gore, niejakich Haemorrhage. „Mutilator” leci jak stary Wehrmacht (notabene również z Portland) czyli po crossoverze jak zombie na rowerze. „They came from within” to z kolei wspominany już Carcass. „Coffin birth”, „Night of the creeps”, „Somewhere in the yard”- jedne za drugim jak ugryzienia potępionego w czerwony kark spracowanego farmera- aaarrrggghhh! Do tego ten obrzygany wokal, który cały czas wydobywa z siebie ten chrapliwy bulgot…na dziś ideał!

 

Chciałbym też dodać co nieco o tekstach. To, że wylewa się z nich ludzkie szambo to wiadomo, ale komu się chciało tego uczyć na pamięć? Bo średnio mają po czterdzieści, czasem pięćdziesiąt długich wersów, w których takie słówka jak blood, corpse, dead, infected, kill czy trash pojawiają się równie często jak rodzynki w świątecznym serniku. Każda linijka kończy się rymowanką jak w „Panu Tadeuszu”, nie sprawdziłem tylko czy ilość sylab jest podobna.

Na zgniły deser czyli jako ostatni numer na płycie dostajemy cover kanadyjskiej grupy Dahmer. Brzmi tak samo jak reszta czyli do dzisiejszych sztucznych kłów i ciastek z kremem udających różne dziwne wydzieliny pasuje jak ulał.

Słuchamy w Jamie!

wróć do listy wpisów