recenzja #287
RECENZJA #287
Pidżama Porno- Lp „PP” (SP Records) 2023
By Adam Szulc Barber listopad 2023
Drugi już w tym tygodniu polski punkowy strzał. Premiera! Premiera! Premiera! A w zasadzie dzień przed oficjalną jutrzejszą światową premierą tejże płyty.
Z podziwu godną regularnością i żelazną konsekwencją Grabaż wraz z ekipą wystrzeliwują z siebie nowe pomysły. Jesień znowu przyszła i właściwie można powiedzieć, że co dwa lata o tej porze roku możemy się spodziewać od nich kolejnych nagrań, a to w postaci nowej płyty Strachy Na Lachy, a to w postaci świeżego placka od Pidżamy Porno. Co rusz zaskakują nas też różnorakimi niespodziankami w postaci wydawnictw jubileuszowych. Do tego dochodzi fura koncertów i aktywności internetowych, więc nie da się o tych panach zapomnieć.
„PP” to brzmi dumnie jak Poznańska Pracowitość albo Piła Poznań albo Punkowe Piosenki albo po prostu jak kto woli Pidżama Porno. Nowy album zespołu przed nami. Mam go jeszcze ciepłego w prezencie od maestro, więc rozsiadam się i odpalam.
Dziesięć nowości. Rozpracujmy to step by step.
Startujemy z pierwszym „Her morning elegance”, który jest doskonałym kawałkiem ze „strachowym” wstępem, lekką chrypką Grabaża, nieostrymi kontrastami i miękkim wejściem całej drużyny. Refren, choć trochę smutny bardzo wchodzi w ucho i na moje czerpany jest z najlepszych wzorców kalifiornijskiego surf punka. Brzmi to wszystko trochę jak końcówka rockowizny lat osiemdziesiątych, lecz na lekkich punkowych sterydach i z porządną produkcją. Tekst z ostatnim piętrem i charakterystycznymi chórkami na backgroundzie super. Za nim silne uderzenie. To „Zimny Bóg”. Świetny numer. Ma punkowy werw, dynamiczny nerw i społeczny wnerw. Zaczyna się troszkę jak „Dziwny, dziwny” Tiltu i szybko wchodzi na pidżamowe obroty. Porządna punkrockowa robota, swoisty protest song przeciw dziwnemu światu, który tak jak Pidżama wciąż niezmienny, a mimo to zaskakująco niezrozumiały… Oba te utwory pojawiły się jako single zapowiadające płytę i do obu można obejrzeć animowane teledyski. Kolejny po nich to „Czy ty czy ja”, który uspokaja nastroje po chłodnym boskim i tu jakbym słyszał starych policjantów. Gitarka prowadząca ładnie ciągnie, a Grabaż wciąż w życiowej formie. Bym zapomniał, bardzo dobra opowiastka w utworze, a wspomnienie w niej barszczu Sosnowskiego sztos. Słucham dalej. „Synapsy”. Nie jestem fanem śpiewanych przekleństw, choć lubię jak jest dosadnie, ale raczej bez takiej łaciny. Jednak co by nie powiedzieć, to kawałek jest napisany z pozycji faceta, który to i owo już widział, wciąż obserwuje świat i wiele rzeczy go po prostu wkurza, z ludzką naturą chyba najbardziej, a mam wrażenie, że Grabaż zrzuca tu jakiś ciężki kamień z klaty. Muzyka doskonała. Słychać lata przepracowane przy robieniu kawałków, ale też inspiracji wielu różnych dobrych kapel z rockandrollowego pogranicza. „Płaszcz” zwalnia w lekko reggaeowo-soulowej manierze. Najdłuższy numer na całej płycie. Z racji przesłania mógłby się po prostu nazywać „Make love not war”. Doskonały jest fragmencik o strachu w dolarach, a reszcie w rublach- interpretacji tego może być tysiąc i dlatego tak mi się to podoba. No i wers o goleniu na łyso- ech- dawajcie mi tego więcej!
Drugą stronę otwiera „Ona na ciebie swój sposób ma”. Damsko-męskie przepychanki Grabaża z chwytliwym szlagwortem fajnie zaczynają ten rozdział. Zaraz po nim dostajemy mój najulubieńszy „Richard Ashcroft A song for the lovers”. Przepięknie to brzmi. Wiele razy rozmawialiśmy z Grabażem na temat bohatera tej opowiastki, bo obaj lubimy jego twórczość, a ja w mojej ostatniej książce pisałem też o jego fryzurze. Ten kawałek nawet podobnym nurtem tempa i melodii płynie do oryginalnego tytułu Ashcrofta. Bardzo podoba mi się motoryka i brak wyraźnego oddzielenia zwrotek od refrenu. Jest chyba najmniej oczywisty z wszystkich. Tenże utwór prowadzi nas do „Kamienia w wodę”, który jest mocnym numerem z pazurem. Typowe dla zespołu rozgrywki (chórki, tempo, solówki, akcenty) są tu w pełnej krasie, ale mamy przede wszystkim ogromną dynamikę i ciekawe pomysły, które mocno prą ten numer do przodu. Zgrabne, konkretne zakończenie ustawia nas do wysłuchania „Jak wrony”. Nie ukrywam, że to ptaszysko kojarzy mi się tylko ze stanem wojennym i sądzę, że autor miał gdzieś to po cichu na myśli. Dobre, średnie tempo z ramonesowym zaparciem jest perfekcyjnie wystukiwane przez Kuzyna z dodatkiem cyklicznego hihatu i naprzemiennym riffem (którego z gitarzystów nie wiem). Pięknie to wchodzi w głowę, bo to bardzo energetyczny numer. Kończymy przejażdżkę z tą pilsko-poznańską bandą pasażową podróżą w „Czego nie wiesz”. Podróż ta pełna jest grabażowych metafor, jednostajnego tempa i narastającego napięcia zgrabnie wyciszonego w końcówce utworu. Fantastyczne zakończenie dobrej płyty.
W tych nagraniach oprócz punkowych inspiracji słychać echa nowoczesnego amerykańskiego grania, może nie do końca świadomie, a może jest to celowy zabieg. W każdym razie scena emo-punkowo-corowego niezalu wykształciła w Stanach sporo nowych zespołów (np. Citizen, Have Mercy, A Will Away, Real Friends, Rusted Hearts) i gdzieś mi się te pidżamowe riffy koło nich kręcą. Powtórzę, iż możliwe jest, że to przypadek, ale wydaje mi się, że panowie na co dzień słuchają mniej oczywistych rzeczy i może któryś z nich na coś takiego trafił.
Naprawdę przedni album. W czołówce roku (zresztą wszystkie płyty roku będą jeszcze podsumowane w styczniu, więc wtedy wylansujemy 22 najlepszych IMO’23).
Bezwzględnie słuchamy w Jamie!
Pidżama Porno x Strachy Na Lachy | GRABAŻ | PIDŻAMA PORNO x SP Records x Strachy Na Lachy