recenzja #310
RECENZJA #310
Gideon- Lp „More power. More pain” (Equal Vision Records) 2023
By Adam Szulc Barber marzec 2024
Gideon to mocna ekipa ze stanu Alabama. Ich najnowszy studyjny album- szósty z kolei, a trzeci dla tej wytwórni- to kontynuacja tego co robili wcześniej, ale tym razem poszli z ciężarem po całości. Usiadłem wygodnie, bo wiem, że u nich to nie ma żartów, więc chwyciłem się mocno parapetu, żeby nie wylecieć przez okno i na pełnego voluma odpaliłem gramofon.
Wstępna pogaduszka z jakiegoś filmu i ciężkie hufce wkroczyły do akcji. Jak dla mnie to trochę za dużo tu matematyki, wycyzelowanych działań, przerostu nadprogowych kombinacji i perfekcyjnej produkcji, choć album brzmi naprawdę potężnie i te kontrastowe, nierytmiczne ruchy podobają mi się. Może nie do końca te chórki na tyłach, ale one ocieplają trochę wizerunek tego darcia pasów na żywca. Podoba mi się dużo czajny w aktywności perkusisty. To ewidentny powrót do połowy lat dziewięćdziesiątych gdzie wszyscy używaliśmy tej blachy na potęgę. To wszystko działo się za sprawą nieocenionego „Firestorm” od Earth Crisis, ale można powiedzieć, że od tamtego czasu czajna ma swoje silne miejsce w hardcorenumetalowej scenie, bo wtedy była nadreprezentowalna mocno intensywnie. Dużo patentów Gideon żywcem ciągnie z tamtych czasów, choć nie zapomina o metalowych hordach. W pierwszym utworze legionowe zaśpiewy death i black metalowych band są przemycane prawie, że jeden do jeden. Bo ta płyta nie jest taka oczywista. Trochę tu elektroniki („Push it back”, „If you love me, let me go”), cały czas silne wpływy od Hatebreed, hardcorowa siła od Terror i agresywny, hatecorowy wokal, który zawładnął całym albumem. Na uwagę zasługuje kawałek tytułowy, który swoją siłą zamiata parkiet resztkami tych, którzy jeszcze zostali, żeby wysłuchać do końca. Mamy tu naprawdę ogrom petardy, choć ten twardzielski sznyt trochę jest ustawiony pod ścianą, bo ile można jeszcze razy użyć słowa „motherfucker” i silniej, mocniej uderzyć w struny?
Jestem bardzo ciekaw zespołu Gideon na koncercie, bo ich siła jest aż wybijająca się poza muzykę. Czuję tu ogrom nienawistnego mosha i braci karateków na parkiecie, ale wciąż zadaję sobie pytanie: jak daleko można się posunąć w konwencji i czy te elektroniczno-metalowe naleciałości to właśnie efekt myślenia do przodu i szukania nowych furtek? Może to właśnie te wyłomy w postaci DJ’a będą przyszłością crossoverowych kapel trzeciej dekady XXI wieku? Bo ile się może lać krew po palcach…
Fakt jest taki, że zespół ten mocno przyłożył się do wyprodukowania albumu i na każdym etapie każdego utworu nie można się do niczego przyczepić. Dla mnie ustawienie perkusji to majstersztyk ponad wszystko. Widać, że wiedzą od czego muchy zdychają, bo ta perka brzmi naprawdę konkretnie. W tym wszystkim i w tym całej czystości brzmienia podobają mi się ich lekko triphopowo-skreczowe zajawki („Take off”, „Let ‘er fly”), wszelkie przegadane intra („Hell for a man”) i numero uno panie i panowie utwór pod tytułem „Back 2 basics”. To zawsze lubię najbardziej gdy powrót do korzeni staje się clue płyty. Lubię zawrotkę w stronę prymarnej siły hardcorowej jatki w takich klimatach jak 25 Ta Life. Świetny aranż, porządny rzeźnicki utwór. Uwielbiam jego każdą sekundę, bo to trzy minuty tego co lubię.
Album bardzo mocny z kilkoma ciekawymi punktami, które możliwe, że kierują muzykę w nowe kierunki, a to jest twórcze i ciekawe, choć lekki przerost karczycha nad rozumem tu widzę. Będę się przyglądał.
Ciekawy transparentny winyl w kolorze czarnym.
Słuchamy w Jamie!
Equal Vision Records x Gideon