recenzja #312
RECENZJA #312
Judas Priest- Lp „Invincible shield” (Sony Music) 2024
By Adam Szulc Barber marzec 2024
Herosi heavy metalu powracają z przytupem. Judas Priest był jednym z flagowych zjawisk na mapie New Wave Of British Heavy Metal demolujących albo przemeblowujących scenę muzyki rockowej w początkach lat osiemdziesiątych. Wraz z Iron Maiden, Saxon czy chociażby Venom wiedli prym dumnie niosąc flagę Union Jacka z wpisanym hasłem N.W.O.B.H.M. Bo przecież Judas Priest ze swoją żyletą na „British steel” w wykonaniu naszego rodaka Rosława Szaybo, wskoczył już wtedy na wyżyny metalowej poprzeczki, a ich „Breaking the law” jest w żelaznym repertuarze każdego koncertu grupy i rozpoznawalnym szlagwortem na całym świecie nie tylko wśród heavymetalowej braci.
Ich nowa płyta jest jak, sam tytuł wskazuje, niezniszczalną tarczą, którą, prawdopodobnie, zasłaniają się przed siłami zła tego świata. Te jedenaście nowych numerów to solidna nowoczesna produkcja, momentami monumentalna i pomieszana ze starym pomysłem na archaiczny heavy rock. Mamy tu więc melodyjne chóralne zaśpiewy („Gates of hell”), dużo rytmiki (utwór tytułowy), sporo klasycznego grania („Devil in disguise”), balladowe zacięcie („Crown of horns”) i znajomy głos Roba Halforda. A’propos tego ostatniego, to przecież jego glaca i broda to teraz największy szyk i sznyt czyli genialne kontrastowe połączenie tego co nie ma z tym co się jeszcze ostało.
Ale wracając do muzyki to słucha się tej płyty dobrze. Świetny jest „Panic attack”, który się dość długo rozkręca introdukcyjnym symfonikiem, a potem jeszcze mamy rozbiegówkę z riffem w tle, ale jak już przejdziemy całe preludium to dostajemy samo mięso w starych, dobrych klimatach, które świetnie nadają się na poranny rozruch. Doskonale słucha się też „The serpent and the king”. Jest to dość podobna konstrukcja co w „Ataku paniki”, ale to nie przeszkadza, a na szczęście rozruch trwa dużo krócej. Na nowej płycie znajdziemy zgrabne solówki, miłe dla ucha refreny i cały koncept jest dobrze skrojony na potrzeby wieku muzyków (choć troszkę odmłodzili załogę grającą) jak i nowoczesnego grania metalu w XXI wieku. Jednym z moich ulubionych utworów jest „Trial by fire”. Bez zbędnego obcyndalania się panowie wchodzą na obroty i mimo tego, że nie jest to szybkościowo- maniakalna jazda to pięknie jest to wszystko rozegrane, a całość długo zostaje na długo. W ogóle cały czas jestem pod wrażeniem porządnie zagranego, nagranego i wyprodukowanego materiału. Wszystko tu chodzi jak w zegarku, a każdy detal brzmi jak trzeba. Bez względu na to czy odpali się to to na boomboxie czy na słuchawkach, to judasowa żyleta wciąż jest ostra jak… żyleta!
Zatem podsumowując nie będę ukrywał, że mimo iż nie jestem zaciekłym fanem jaskiniowego metalu to ten album trafił do mego jestestwa. „Invincible shield” przypomina mi trochę recenzowaną tu przeze mnie przed dwoma laty płytę „Carpe diem” by Saxon, bo jest tu ten sam plemienny brytyjski duch z nieoglądaniem się na nikogo i absolutnym robieniem swojego. Ach ci Brytole zapatrzeni w czubek swojego nosa, ale jednak umiejący robić muzykę jak nikt inny i zawsze na ich płytach słychać tego angielskiego vibe’a. Mimo, że nowa płyta Judasów w lwiej części została nagrana w Stanach, to udało się tu zachować wyspiarską odrębność tak ważną dla całego gatunku.
Nie rdzewieją!
Mój placek w rozkładówce i na dwóch winylach w czarnym kolorze.
Słuchamy w Jamie!
Sony Music Poland x Sony Music x Judas Priest