recenzja #337
RECENZJA #337
Kharma- Lp „A world of our own” (Flatspot Records) 2024
By Adam Szulc Barber wrzesień 2024
Kharma z Chicago istnieje od 2015 roku. Zespół ten powstał jako niezgoda na istniejącą sytuację w mieście, a wygląda na to, że teraz jest tylko gorzej, bo Downtown Chicago Anno Domini 2024 jest chyba takim Dolnym Manhattanem sprzed czterdziestu laty. Społeczne problemy, ogromna bezdomność, namioty na ulicach, pustostany, narkomania, alkoholizm, widoczna nerwowość i pauperyzacja społeczeństwa. Co się dzieje w tym mieście? Sam dopiero co widziałem na własne oczy, że nie jest dobrze, oj nie jest dobrze, nie…
Nowa płyta zespołu jest lustrem odbijającym wszystko to o czym napisałem powyżej. Zaczyna się nabiciem werbla i hardcorowo-metaliczną galopadą na pełnej wściekliźnie. Żadnych kompromisów, tu nie ma zmiłuj i proszenia o przebaczenie. Kharma, która czerpie pełnymi garściami z dorobku nowojorskiego Neglect z początku lat dziewięćdziesiątych sunie gładko po chicagowskim bruku. Ale ta neglectowa inspiracja fajnie pokazuje jak Hard Core płynie, jak inspiruje się nagraniami starszych, legendarnych już teraz zespołów i jak przerabiając to na nowoczesną modłę tworzy wciąż nowe i nowe rzeczy. „A world of our own” to po prostu kawał porządnie skrojonej rzemieślniczej płyty. Tu nie ma niepotrzebnych dźwięków, mamy tylko tłusty sos spływający jak gęsta rozbryzgana krew na ścianie starej kamienicy podłej dzielnicy Wietrznego Miasta. Chicago ma w tej kwestii „dobre” korzenie. Wszak to tam od lat dwudziestych działy się nieprawdopodobne historie z korupcją, policją i bandytierką w tle, a nie oszukujmy się po II Wojnie Światowej nie było wiele lepiej. Ten chicagowski układ z politykami, urzędnikami i resztą towarzystwa podzielonego na swoje dzielnice trwa cały czas i powiedzmy sobie szczerze- nadal nie wróży niczego dobrego. Kiedy byłem tam pierwszy raz zmroziła mnie informacja z lokalnych telewizyjnych newsów, że w miniony weekend zastrzelono tam 66 osób. What the hell? 66 ludzi zginęło w weekend od kul?! Blisko tego wszystkiego miał też akurat miejsce festiwal Lollapalooza, więc gdyby ktoś tam wpadł z bronią…
Ale do rzeczy.
Gitary na tym albumie są sfuzowane do oporu, basior podobnie dołuje, perka miażdży tempem i dynamiką, a wokal skrzeczy w klimacie frontmana z bandu Where Eagles Dare z początku wieku. Na marginesie, jak on wtedy krzyczał w kawałku „Intensive care unit” (najlepsze hardcorowe wyznanie miłosne ever!), wow. Dużo się na tej płycie dzieje, jest gęsto i tłusto, a przeplatanki w rodzaju dwóch-trzech kapkę spokojniejszych utworów robią robotę. Zresztą z tych ciutkę spokojniejszych, co nie znaczy spokojnych, utwór „Still seeing red” (świetne nawiązanie zarówno do sceny waszyngtońskiej jak i niderlandzkiej) to chyba najlepszy numer na całej płycie. Zdecydowanie polecam, bo tak brzmi współczesne miasto ze wszystkimi jego patologiami. Tak brzmi hardcorowa odpowiedź na to co widzą młodzi ludzie i choć żadni politycy nigdzie się nie obudzą i nie zmienią, to bez względu na to swoje wykrzyczeć trzeba. A w tym akurat chicagowska Kharma jest dobra.
Jest to w mojej opinii chyba w tym momencie najgłośniejszy i najcięższy band z tego miasta. Wróżę im dobrą przyszłość, bo frustracja musi gdzieś się skanalizować, a ludzie chcą słuchać mocnej muzyki w trudnych czasach. Po tym co widzimy na szklanym ekranie możemy skonstatować, że Kharma długo będzie miała o czym skrzeczeć i wygląda też na to, że przynajmniej na razie złość na albumie „A world of our own” ma się dobrze.
Świetny album, u mnie w czołówce 2024.
Mój placek na przezroczystym.
Słuchamy w Jamie!
Kharma x Flatspot Records