recenzja #340
RECENZJA #340
Nazareth- Lp „No mean city” (Mountain Records) 1978
By Adam Szulc Barber wrzesień 2024
Dwie olbrzymiaste brzytwy w rękach okładkowego, zmutowanego stwora na płycie brytyjskiego giganta Nazareth to ważny element łączenia muzyki rockowej, w tym przypadku hard rocka, i tradycyjnego golenia na mokro. Dziś mieliśmy być na warszawskich targach branżowych Beauty Forum HAIR. Z różnych powodów nie ma nas tam. Ta płyta miała być recenzowana w trakcie imprezy. Mimo wszystko posłuchajmy dobrych rytmów sprzed, bagatela!, czterdziestu sześciu lat.
Mój kuzyn- starszy ode mnie o dwanaście wiosen- zaraził mnie hardrockowymi rytmami. W tym, pamiętam, katował nas obu albumem Nazareth „2XS”. Opowiadał wielokrotnie jak widział ich na żywo w trakcie poznańskiej Rock Areny w 1984 roku. Nazareth powstał szesnaście lat wcześniej i był już uznaną marką, również dzięki płycie „No mean city”, o której chciałbym opowiedzieć więcej.
Album ten to osiem porządnych utworów opartych na, a jakże by inaczej, solidnych rockandrollowych podstawach. W zasadzie gdyby odjąć solówki i metaliczny sound, to można by ich złapać nawet w okolicach The Ramones, bo Nazareth to uczciwe rockowe rzemiosło, na którym wychowały się tysiące fanów ciężkiej muzyki, w tym o czym pisałem już wyżej, również niżej podpisany, Ten placek Brytoli jest, powiedziałbym, zbudowany od podstaw. Każdy utwór to osobna opowiastka świetnie łapiąca się w nadchodzące wtedy czasy New Wave of British Heavy Metal. I chociaż Nazareth to już wtedy nie była żadna nowa fala, ale powoli wchodzący w swój średni wiek panowie, to fani tej muzyki słuchali również i ich.
Lubię pierwszą stronę, bo przypomina mi o nagraniach rodzimego TSA. Podobne patenty i podobnie czysto-chrapliwy wox jak u Marka Piekarczyka. W każdym kawałku na całej płycie wyodrębnili wstęp, rozwinięcie i zakończenie, a ci którzy mnie znają wiedzą, że trylogiczny tryb rozprawkowy jest mi wyjątkowo bliski, wszak książki z serii „Fryzjer Męski” zamykają się w tryptyku. W rozwinięciu jest rzecz jasna miejsce na zwrotki i refreny w klasyczny sposób następujące po sobie.
A teraz do rzeczy. Nabity krótko na werbel pierwszy z oktetu tych utworów to „Just to get into it”. Daje kopa w tyłek. Średnie tempo, nieskomplikowana, powiedziałbym nawet, punkowa solóweczka i do tego surowe brzmienie końca lat siedemdziesiątych utrzymują poziom do samego końca. Po nim „May the sunshine” przypominający bardziej The Animals na lekkich sterydach. Z kolei kolejny łączy oba style, a pierwsza strona zamyka się kawałkiem „Star”- trochę chyba niedocenioną, ale wciąż bardzo przyzwoitą, rockowo-miłosną pościelówą. Świetnie się tego słucha, bo jak to u protoplastów, słychać tu od razu wszystkich kolejnych, w tym całe tabuny zespołów z Polski, którzy czerpali z Nazareth pełnymi garściami. Druga strona to „Claim to fame” i znowu widać, a raczej słychać przemyślaną koncepcję budowania płyty poprzez dzielenie ją na strony i tworzenie napięcia na każdej z nich. Znowu jak na stronie A rozpoczyna się od ostrego rytmu, trochę wolniejszego od wspomnianego, ale też opartego na jednym silnym riffie i surowej solówie. Duży przebój „Whatever you want babe” to Nazareth jaki lubią rozgłośnie radiowe. Gitarowy, melodyjny, z akustycznym tłem i świetnym refrenem. Takoż pędzi jego następca. Jest może troszeczkę bardziej pokomplikowany z nadmiernie używaną kaczką, ale bez tych nudnych progresywnych naleciałości i z naczelnie ustawionym rockandrollowym hard rockiem jako wyznaczającym prosty tor. Zamyka tę płytę sześciominutowy utwór tytułowy, który jest wszystkim tym co na albumie słyszeliśmy już wcześniej. Jednostajny beat, bzykająca gitara, ciekawy szlagwort, trochę akustyki i pokaz umiejętności muzyków. Wciąż robi to dobre wrażenie i konstatuję, że „No mean city” jako całościowy album nie zestarzał się i że można do niego swobodnie wracać.
Dodam tak trochę na marginesie, że w tamtym czasie wielkie zespoły jak ten recenzowany dziś, nagrywały albumy od A do Zet czyli czterdzieści do pięćdziesięciu minut muzyki były standardem i w zasadzie starano się wykorzystać pełną przysługującą ilość czasu na każdej ze stron czarnego placka.
Ciekawostką jest, że kilkanaście lat temu białoruski band Deathbringer skowerował tytułowy utwór z tej płyty w brawurowej death metalowej wersji. To poniekąd pokazuje ponadczasowość nagrań z „No mean city”
A my rozmawiamy sobie o tym albumie wraz z przyjacielem Jamy, a zarazem kolekcjonerem artefaktów związanych z tradycyjnym goleniem Przemkiem Markowiczem. Tę płytę przekazuję do Jego zbiorów i już Mu zazdroszczę, bo teraz się tak już nie gra.
Posłuchamy w Jamie od poniedziałku!
Deathbringer x Nazareth