recenzja #347

dodano: 22 października 2024

RECENZJA #347

Mary Jane Dunphe- Lp „Stage of love” (Pop Wig Records) 2023

By Adam Szulc Barber październik 2024

 

Mary Jane Dunphe to nowojorska artystka związana z niezależną sceną indie pop w tymże mieście. Odjechana awangarda, alternatywa dla mainstreamu, synth popowe brzmienia i sztuka wizualno-dźwiękowa- to tym właśnie zajmuje się ta pani. Nowy Jork jest ogromnym miastem, bardzo pojemnym jeśli chodzi o nowe trendy, art wszelaki i przeróżne spojrzenia na życie. To wszystko widać, a przede wszystkim słychać w twórczości Mary Jane Dunphe.

 

Muzyka tej pani zawarta na albumie „Stage of love” oscyluje w okolicach brytyjskiej muzyki new romantic lat osiemdziesiątych. Dużo w niej aranżowanej elektroniki i nietuzinkowych wokali, ale nieprzypadkowo używam tu słowa „brytyjskiej”, bo mam wrażenie, że pełnymi garściami artystka czerpie z zespołów z tamtych lat. Duran Duran, Classix Nouveaux czy nawet Depeche Mode przepływają przez moją głowę przy słuchaniu tej płyty, choć bardziej tematycznie niż refrenowo. Bo szlagworty tutaj są mniej melodyjne i oczywiste, ale ogólny koncept to tamten czas i miejsce. Oczywiście, także w Polsce mieliśmy przedstawicieli tego gatunku i tu również słyszę podobieństwa do płyty „Stage of love”. Wymienię tylko pierwszych z brzegu Kapitan Nemo, Noah Noah, Dom Mody i nawet przecież Kombi kombinowało z takimi rytmami. Zatem po nagraniach artystki widać powrót do wielkiego czasu pięknej muzyki elektro/punk/rock/indie, która z wiadra pełnego brzmień brała jak szło i co jej się podobało. W utworze „Longing loud”słyszę alter ego mojego ulubionego wokalisty tamtego czasu, a mianowicie Howarda Jonesa. „Moon halo” to z kolei późny Moby oparty na starych pasażach z płyt winylowych Londynu. Porównanie do Moby’ego też nie jest bez znaczenia. Ten artysta wywarł wielki wpływ na całą scenę elektro, a z racji tego, że tak samo jak pani M.J.D. również mieszka w N.Y.C., to może nawet poznali się przy jakiejś okazji. 

 

Świetny jest utwór „Always gonna be the same”, który brzmi jak skóra żywcem zdjęta z mojej czołówki brytolskich wokalistów pierwszej dekady osiemdziesiątki, czyli Nika Kershawa. Podobny tembr głosu, podobny aranż i taki refren z tamtych czasów- cymesik! Z kolei następny po nim „I know a girl called Johnny” to jakby Kora śpiewała „Kreona”. Polubiłem ten album za ewidentne odniesienia do muzyki, której zasłuchiwałem się lata temu w Programie Trzecim Polskiego Radia i w ich Liście Przebojów pod przewodnictwem Marka Niedźwieckiego, ale są tu też takie trudniejsze utwory jak długaśny „Starless night”. Instrumentarium jest w nim bardzo skąpe, ale brzmi jakby Mary Jane pożyczyła coś z orkiestry dętej i do tego to najbardziej hałaśliwe. Tu artystka używa bardzo nisko nastrojonego sprzętu (na bank to jest ksylofon) dodając tym samym tajemniczego klimatu. To też sprawia, że album nie jest zerojedynkowo synth popowy tylko ma drugą warstwę, jakby politurę pod obrazem, fajne. Płytę kończy „Just like air” zgrabną kompozycją w stylu artystki, którą też lubiłem owego czasu. Laura Branigen, bo o niej mowa, to była moja trzecia po Nenie i Kim Wilde telewizyjna miłość.

Na jesienne słoty Mary Jane Dunphe jak znalazł.

Słuchamy w Jamie!

 

POP WIG

wróć do listy wpisów