recenzja #360
RECENZJA #360
The Cure- Lp „Songs of a lost world” (Polydor Records) 2024
By Adam Szulc Barber styczeń 2024
Nigdy specjalnie nie przepadałem za The Cure, choć wielokrotnie strzygłem ludzi na Roberta Smitha. Wszak końcówka lat osiemdziesiątych to wielka moda na tę fryzurę. Jednakże płaczliwy głos starej ciotki i łzawe melodie nie robiły na mnie specjalnego wrażenia.
Co innego nowa płyta. Może dotarło to do mnie po latach, ale od pierwszej chwili czuć siłę spokoju i uderzenie dobrych fluidów. Utwory na „Songs of a lost world” są nagrane z powerem, vibem lat osiemdziesiątych, rockowym tempem i tym czymś nieuchwytnym czego nie ma w nowoczesnej, wycyzelowanej muzyce.
Osiem nowych kawałków i blisko pięćdziesiąt minut muzyki to na pewno uczta dla wiernych fanów, zwłaszcza, że musieli czekać dość długo na te nagrania, bo jeśli się nie mylę to prawie szesnaście lat.
Zanurzyłem się w tę płytę po uszy. „Alone” płynie po spokojnej fali elektroniki i nieoczywistego podejścia do rockowego utworu. Smith udziela tu głosu dopiero w drugiej połowie utworu i robi to w sposób przepyszny, acz nienachalny. Podobnie „And nothing is forever”, który jest jak Moby z płyt po albumie „18”: elektro wrażliwość i spokojne flow pod prąd pędzącego świata. Dopiero „A fragile thing” jest Kjurem, jaki znają i lubią miłośnicy zespołu. Jest to duży przebój i chociaż nie ma specjalnie chwytliwego refrenu, to jednak zapada w pamięć na długo. Może poprzez tempo trochę jakby Rolling Stones z początku kariery?
Dużo tu jest rozciągniętych, instrumentalnych pasaży, dużo nieprzewalcowanych miliony razy patentów, dużo świeżości, a w tym wszystkim sporo polakierowanego i wciąż starego The Cure. Mimo naleciałości związanych z rodzinnymi smutkami na tej płycie cały czas jest rockowa werwa, która pcha ten album do przodu. Bo pierwsza część powyższego zdania traktuje o tym, że inspiracją do napisania tekstów, ale też komponowania aranży były zgony najbliższych osób w otoczeniu Roberta Smitha. Drugi człon jednak mówi, że artysta potrafił wznieść się ponad osobiste depresje i stworzył dzieło, które ma w sobie zarówno ludzką wrażliwość jak i cios w podbródek. Z tym ciosem to celowo przesadzam, bo lider grupy pewnie nikogo by nie skrzywdził, ale w kilku momentach albumu (zalicza się do nich choćby utwór „Drone: Nodrone”) czuć agresywniejsze patenty, które mogą świadczyć o tym, że stylistyka nowofalowa lat osiemdziesiątych tkwi w nim równie mocno jak ta popowa.
Wszystko kończy się dziesięciominutowym numerem o nomen omen tytule „Endsong”. Smith patrzy w nim na świat oczyma sześćdziesięcioletniego faceta, ale przez pryzmat zadumy i dziecięcych wspomnień. Długie i piękne zakończenie prawie godzinnych rozważań o życiu.
Porządny album.
Słuchamy w Jamie!
The Cure x CoreTex