recenzja #361

dodano: 14 stycznia 2025

RECENZJA #361

Pissed Happy Children- DBL Lp „Pissed playground [discography]” (Black Claw Records) 1988-1989/2024

By Adam Szulc Barber styczeń 2025

 

Nie dalej jak rok temu z kawałkiem recenzowałem wznowienie płyty zespołu Pillsbury Hardcore! z Kalifornii.

To był lipiec i recenzja numer 261. Na bazie tamtej grupy określanej jako totalna efemeryda i kolorowy motyl hardcorowej sceny powstał Pissed Happy Children. To był rok 1987. Trzech kumpli z tamtej kapeli założyło nowy band, który miał być już bardziej poważnym zespołem, a nie li tylko projektem dzieciaków ze szkoły średniej. Szybko wskoczyli w lokalny rynek muzyczny. Ich debiutancki album „Pissed playground” ukazał się rok po założeniu kapeli i szybko namieszał w scenie tamtego czasu. Kalifornia była wtedy bardzo pojemna muzycznie i narodziny jednego z najostrzejszych gatunków muzyki ever- mam na myśli power violence- miały tam miejsce właśnie między innymi dzięki grupie P.H.C.

 

Ja mam z nimi jeszcze jedną paralelę. Końcówka lat osiemdziesiątych to był dla mnie i osiedlowych hardcoromaniaków czas mocnego korespondowania z załogantami z tak zwanego Zachodu, z Kanady i z USA. Razu pewnego trafiła nam się gratka w postaci przegranego od kogoś na kasetę albumu zespołu Pissed Happy Children. Zażarło od razu. To był mój klimat. Po troszę Half Off, po troszę Stikky, po troszę Infest, Zero Defex i Neon Christ, a po troszę rzeczone Pillsbury Hardcore! Szybka, ostra nawalanka z pokombinowanym beatem opisywana w tamtym czasie jak hardcorowe granie kolesi znajdujących się pod czasową obserwacją na oddziale psychiatrycznym. Taki „Lot nad kukułczym gniazdem” w wersji muzycznej, level hard.

 

Ich muzyka, przez to, że nieszablonowa i niekonwencjonalna, obroniła się po latach. Zero sztampy, która tak samo w punk rocku czy hard corze miała wtedy i wciąż ma miejsce, a tamten czas był czasem poszukiwań, braku strachu przed oceną innych, radością ze wspólnego muzykowania i prawie każdy kto grał, wchodził w to na gładko bez względu na to czy umiał obchodzić się z instrumentami czy nie. Ważne, że chciał i miał wrażliwość ku temu. Te dwie płyty są świetnym zapisem czasu, miejsca i ludzi zaangażowanych w niezależne granie i wydawanie płyt. Są też przypominajką o scenie, która w swej niekomercyjności galopowała w nieznane rewiry i to w tym wszystkim jest ciekawe, bo weryfikacja na koncertach była zawsze in plus od tych freaków, którzy przychodzili ich słuchać. Bo wszędzie na świecie znajdowały się też zakrętasy, które grały dziwnie, a nawet w Polsce mieliśmy zestaw kapel grających totalnie pod prąd nawet sceny niezależnej, że wymienię kilka z brzegu Krew, Reportaż, Hacesję, Schizofreniczną Prostytutkę Marię, Szelest Spadających Papierków czy Paranoyę, zresztą wymieniać by można długo.

 

Wracając do Pissed Happy Children to ten wspominkowy album zawiera dużą płytę, singla oraz koncert z legendarnego klubu Gilman w Berkeley, który mieści się do dziś przy ulicy o tej samej nazwie. Razem wszystkiego trzydzieści utworów. Kawał muzyki na zimowe wieczory.

 

Jak ostatnio tak i tym razem album wydała wytwórnia Black Claw Records towarzysko i rodzinnie związana zarówno z Pillsbury Hardcore! jak i Pissed Happy Children. Obie płytki w rzeczonej dyskografii są na różnych kolorowych plackach. Do środka wrzucono mnóstwo papierowego i naszywkowego bałaganu wyjaśniając meandry kto, z kim, po co i dlaczego. Całość w gejtfoldzie. Warto się pochylić.

Słuchamy w Jamie!

 

CoreTex x Revelation Records

wróć do listy wpisów