
recenzja #383
RECENZJA #383
Cro-Mags- Lp „The age of quarrel” (Rock Hotel Records) 1986
By Adam Szulc Barber maj 2025
Tak mnie jakoś wzięło, aby odkurzyć coś z epoki kamienia łupanego.
„The age of quarell” to chyba jeden z tych kamieni milowych w historii hardcorowej muzyki, który na zawsze wrył się w czaszkę każdego fana gatunku. Cro-Mags z dwoma charyzmatycznymi personami w osobach Harleya Flanagana i Johna Josepha wydał swój debiut album w 1986 roku. Nazwali go Wiekiem Niepokoju i jeśli przyjąć cezurę czasową XX wieku, to niewątpliwie tak było. Minione stulecie do spokojnych nie należało w skali całego globu, ale nawet gdyby przyjąć tylko perspektywę amerykańską, albo jeszcze konkretniej nowojorską, bo to z niej wyrośli nasi bohaterowie, to przecież lekko nie było o czym wiemy z zapisków różnych scenowych wyjadaczy. Powojenne pokolenie małolatów, po traumie rodziców Wielkiego Kryzysu i wątpliwych wakacjach w Europie w latach czterdziestych, musiało dźwignąć swój super status baby boomu. Dość powiedzieć, że w 1986 roku część członków zespołu Cro-Mags miała już za sobą kłopoty z prawem, bezdomność i uzależnienia, a zarazem pozycję legend hardcorowej sceny. To sprawiło, że mieli również różne duchowe rozkminy, z czego w zasadzie po dziś dzień słyną.
W Polsce okładka wydanej w tamtym roku płyty kojarzyła się jednoznacznie z katastrofą elektrowni atomowej w Czarnobylu. Byliśmy raptem cztery lata po stanie wojennym, a nuklearna afera pokazała, że bezpiecznym w raju Jaruzelskiego być nie można. Zatem dla mnie rok ukazania się debiutanckiej płyty Cro-Mags miał smak płynu Lugola, co perfekcyjnie korelowało z okładkowym zdjęciem. Musiało więc zażreć. Miałem piętnaście lat, szczurki na nogach, popisaną długopisem katanę, na niej kilka ćwieków, rozczochrane kudloki i zaczynałem zawodówkę. Rok milowy.
Piętnaście kawałków nieoczywistego grania. Z jednej strony Cro-Mags zagrał tu genialny hardcore z lekkimi wpływami trash metalu, ale z drugiej to nie była to jakaś tam prosta łupanka przed siebie i na oślep. Koncepcyjny album, w którym od A do Zet wszystko się zgadza. Wściekłość jest. Dynamika jest. Młodzieżowa rewolta jak najbardziej także.
Album otwiera „We gotta know”. To tym kawałkiem do dziś najczęściej rozpoczynają wszystkie swoje koncerty. Siła i moc. Ten utwór we wstępie pełznie, po to by po pierwszej minucie wejść na takie obroty, że głowa mała. Nie jest to szybkie, nie ma tu wyścigów formuły jeden, ale uderzenie jest takie, że szybcy i wściekli musieliby dwa okrążenia zrobić, żeby nadążyć. Potem już leci. „World peace”, „Show you no mercy”, „Malfunction” i “Street justice” - jeden za drugim potężne uderzenia chłopaków z ulicy. Te utwory wielokrotnie kowerowane przez dziesiątki zespołów na całym świecie czy choćby same tytuły utworów brane na nazwy zespołów i wytwórni pokazują ogrom szacunku jakim scena darzy ten album. Można tu wymienić Street Justice, Malfunction czy Hard Times.
To album potężny. Z ogromną ilością inspiracji, motywacji oraz serca do grania i pisania tekstów. Dudniący bas, czysta jak świeża żyleta gitara, galopada półkotłów i zdarte gardziela. Ze względu na produkcję lekko przytłumione brzmienie. Total.
W zasadzie jak nie wiem czego posłuchać, to te nagrania zawsze mnie znajdą w każdym czasie, miejscu i momencie życia.
Bezwzględnie najwyższa półka i mimo czterdziestu prawie lat poprzeczka podniesiona niebotycznie wysoko.
Mój oryginał z 1986 roku.
Bang!
Słuchamy w Jamie!
CRO-MAGS