recenzja #55

dodano: 18 czerwca 2019

RECENZJA #55

Bruce Springsteen – LP „Western stars” (Columbia Records) 2019

By Adam Szulc Barber czerwiec 2019

W 2014 roku napisałem recenzję –wtedy- najnowszej płyty Bossa „High hopes”. Została zamieszczona w punkowym roczniku statystycznym Pasażer. Mimo tego, że stylistyką Bruce odbiega od punk rocka i Pasażera w kilku miejscach tamtej recki udowodniłem, że Jego miejsce jako muzyka jest również i w punkowym świecie i takimże bądź co bądź zinie. Pewne łączniki z punkową muzyką i społeczno- alternatywnymi tekstami były tam bardzo widoczne („Ghost of Tom Joad”), ale nie o tamtej płycie tu mowa tylko o nowym dziele Bruce’a. W zasadzie od ostatniego pełnego albumu artysty minęło pięć lat, ale tak naprawdę chyba trochę więcej, bo „High hopes” to była bardziej składanka coverów, nowych aranżacji starych utworów i różnych przeróbek. 

A nowe nagrania ostatnio można było usłyszeć siedem lat temu na „Wrecking Ball” z 2012 roku. Niedawno jeszcze ukazała się płyta live z Broadwayowych koncertów, ale „Western Stars” jest pierwszą autorską i nową płyta od dawna.

Bruce Springsteen to już ikona amerykańskiej muzyki. Myślę, że swoją ciężką pracą i konsekwencją zasłużył na podium razem z Elvisem Presleyem i Johnny Cashem, choć życie Bruce’a (w przeciwieństwie do swoich starszych kolegów) nigdy nie było pełne skandali. On ma wciąż jedną żonę, z którą gra i nagrywa i wychowuje trójkę dzieci. Żyje na prowincji i jest takim bratem- łatą, kumplem…

Singiel „Hello sunshine” zwiastujący nowy album to typowy Bruce: klimatyczny, wzruszający i ze swoim rozkręcającym się z sekundy na sekundę flow. Zaczyna się przeszkadzajkami perkusyjnymi trochę jak „High hopes”, a potem jest dużo spokojniej bardziej w stylu „Streets of Philadelphia”, ale nowocześniej z mocno rozbudowanym instrumentarium. To naprawdę wielki przebój. Pięć lat czekania opłaciło się, bo cały album jest po prostu świetny! Longplay „Western stars” rozpoczyna się utworem „Hitch Hikin”, który jest manifestem autostopowicza, takiego easy ridera, który wsiada do napotkanego samochodu i pędzi z wiatrem, przed siebie, donikąd…. Po kolei wszystkie kawałki są właśnie w tym stylu- romantyka, pustkowia, bezdroża, jazda bez celu przed siebie i wolność, wolność, wolność- takie uosobienie Ameryki i przygody. Muzycznie jest mocno korzennie, podskórnie i tak do śpiewania przy ognisku gdzie kręcą się tylko kojoty i przypadkowi wędrowcy… Kolejne songi sączą się z głośników tak trochę ospale i ociężale, ale te melodie otaczają nas szczelnym kokonem, rozchodzą się jak gasnący dym z ogniska i nie chcą puścić. Cała płyta jest konceptualnym albumem (takie najbardziej lubię!) i od początku do końca zrozumiemy jej sens jak wejdziemy w ten świat. Trzeba w niego wskoczyć, poczuć utwory, w których nie jest ważny rytm- tak, to moje przemyślenie tej płyty- tu nie ma beatu!!! Nieprawdopodobne, że to mnie właśnie urzekło, bo w korzennej muzyce rytm jest podstawą, a tu mimo, że rytm jako taki jest, wszystko gra równo i po kolei to jednak nie jest on na pierwszym miejscu. W przypadku muzyka rockowego jest to zaskakująca konstatacja.

Głos Bossa ciągle w formie- typowa zachrypka i śpiewanie trochę jakby od niechcenia, ale wszystko co chce wyśpiewać to wyśpiewa.

OK, gwoli recenzenckiej powinności: na płycie „Western stars”, która jest dziewiętnastą w dorobku Bossa razem mamy 13 kawałków. Jest to podwójny album z okładką symbolizującą wolność i życie. Przynajmniej ja tak odbieram pędzącego konia przez pustą prerię. Taka jest też ta muzyka. Takie są również teksty. Szacunek dla wolności, amerykańskiego życia, świętego spokoju i przemijającego czasu.

W jamie często słuchamy różnych nagrań Bruce’a Springsteena. Zresztą jak się lubi Chucka Ragana i jego rebeliancki rock / blues / punk / country to lubi się również Bruce’a. Howgh!

Tej płyty bezwzględnie nie odpuszczamy. To muzyka drogi dla ludzi w drodze.

W jamie leci.

wróć do listy wpisów