recenzja #62
RECENZJA #62
Alphaville – LP „Forever young” (Rhino Records) 1984 / 2019
By Adam Szulc Barber wrzesień 2019
Dokładnie dziś czyli 27 września mija 35 lat od wydania debiutanckiej płyty niemieckiego zespołu Alphaville. Rok 1984 jawił się jako rok smutnej przepowiedni George’a Orwella, który zamienił rok jej pisania z 1948 na 1984…Wszyscy myśleliśmy, że coś się wydarzy spektakularnego, a działo się wtedy dużo niedobrego na świecie. Zimna wojna, brak nadziei w państwach Europy Wschodniej, śmierć Andropowa, zamachy terrorystyczne lewackich i palestyńskich bojówek- to wszystko sprawiało, że rodziła się niepewność i wszędzie realnie bano się o wybuch III wojny światowej…
Ale była też dla nas Lista Przebojów „Trójki”, w której można się było zapomnieć. A tam Marek Niedźwiedzki oprócz naszych, polskich, rockowych hitów grał sporo zagranicy, w tym Alphaville.
Słuchając tych nagrań po latach czuję tylko lekki sentyment do dyskotek kolonijnych i wspomnienia letnich wieczorów na pomoście z magnetofonem na baterie, ale sama muzyka już nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Ale ciekawe jest jak taki, popowy w sumie zespół pojawił się na światowych scenach. Członkowie grupy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych rezydowali w Berlinie Zachodnim mieszkając na squatach słuchając tam muzyki podziemnej, punkowej i alternatywnej, ale tez próbując ja tworzyć i założyć zespół. Tam kręcili się wokół do dziś istniejącego i mającego status kultowego klubu SO36 na Kreuzbergu chcąc spotkać bardzo popularnego wtedy w tym mieście David’a Bowiego lub w okolicach Dworca ZOO, przy którym każdy wie co się działo.
O tamtym czasie jest zresztą utwór „Summer in Berlin” z pierwszej strony tego winyla. Myślę, że ta atmosfera strachu i zagrożenia w otoczonym przez enerdowskie i sowieckie wojsko mieście dodawała do tekstów młodych zespołów sporo wątków globalnych i politycznych, nawet tych, które na pierwszy rzut oka wydawać by się mogły tylko popowa papką. I sam fakt, że kręcili się wokół subkulturowej załogi budzi przynajmniej zaciekawienie. Bo jakby nie patrzeć oni sprawiali bardziej wrażenie POPPERSÓW czyli tych trochę lepszych (tak nam się wydawało w Polsce) niż jakiś punków, a tym bardziej squatersów.
Muzyka na „Forever Young” to tak zwany wtedy „synth pop” czyli muzyka oparta na komputerowych dźwiękach, które miały grać rolę nowoczesnej muzyki przyszłości. Dużo polifonii elektronicznej zmieszanej z perkusją trochę a’la Kombi z „Nowego Rozdziału” i z lekko surowym, niemieckim angielskim (dojczglisz?). Mimo wszystko mniej tu było chamstwa niż w Modern Talking.
Alphaville dało się lubić, bo sprawiali wrażenie szczerego zespołu, a nie produktu z Aldika.
Zresztą trzy wielkie hity z tego albumu: tytułowy „Forever Young”, „Big in Japan” i „Jet set” do dziś często goszczą o poranku w rozgłośniach radiowych, żeby poprawić na dzień dobry humor słuchaczom.
Jakkolwiek myślę, że warto odnotować, że taka płyta ma dziś piękną rocznicę. Ach, przecież ich „Big in Japan” zrobił genialnie zespół ich krajanów czyli Guano Apes.
A dwa miesiące temu widzieliśmy ich live podczas Sieradz Open Hair Festival.
Słuchamy w jamie!!