recenzja #7

dodano: 17 lutego 2019

RECENZJA #7

Hot Water Music – LP „Light it up” (Rise Records)  2017

By Adam Szulc Barber grudzień 2017

Hot Water Music…ten zespół to już legenda. Grający od ponad dwudziestu lat muzycy z Florydy już dawno osiągnęli status kultowych post hard corowców. W latach dziewięćdziesiątych zasłuchiwałem się ich płytami, które po części wracały do starego punk rocka, ale odświeżały go znakomicie i był to jeden z tych zespołów, które można było wtedy nazwać drugą falą emo core’a. Nie, nie , nie mylcie tego z trupiobladymi twarzami emo  zamku w Bolkowie. Emo core nie ma nic wspólnego z tak zwanym emo przełomu lat 90/00. To bardziej eks punkowcy grający trochę college rocka mieszanego z punk rockiem, hard corem. Amerykańskim graniem. Emotional Core.

I to wszystko też słychać na nowej płycie Hot water music.

Przede wszystkim, tytułem jeszcze dodatkowego wprowadzenia- liderem, frontmanem, wokalistą, gitarzystą, autorem tekstów i większości muzyki jest mój ulubiony punkowy bard gitarzysta Chuck Ragan!!

Jego ochrypnięty głos, dość surowa maniera śpiewania, ale z potężną dawką takiego ciepła, jakie rzadko się spotyka w wokalu to atuty nie do przeoczenia, a raczej słuchania.

Chuck ma wyczucie muzyczne jak rzadko kto- jego tembr trochę przypomina Bruce’a Springsteen’a, trochę Johnny Cash’a, a charakterystyczna gitara zarówno w HWM jak i w solowych projektach jest przegenialna. No i ma rękę do tworzenia przebojów.

„Light it up” będzie chyba moją ulubioną płytą kwartetu z Florydy. Od pierwszego kawałka „Complicated” jest totalne energetyczne uderzenie w uszy- mega dynamika, proste, ale nie prostackie riffy pełne poweru, motoryczna sekcja w stylu kapel punkowych z lat osiemdziesiątych. Potem jest już tylko lepiej- każdy numer daje siły witalne do życia, podnosi  cię w górę i pozwala płynąć z uśmiechem na twarzy! Po pierwszym przesłuchaniu nie mogłem się jakoś tak z tym wszystkim oswoić i nawet wydawało mi się, że dwa czy trzy numery są jakby na przystawkę, ale już wiem , że tak nie jest- cała płyta jest spójna, koncepcyjna, niewymuszona, pomysłowa, melodyjna, ale bez przesady- jest tu dużo drapieżności i buntowniczego pazura. Tak, myślę, że mimo czterdziestki u tych panów ciągle wewnątrz jest ten młodzieńczy bunt i to gna i pcha ich do tak dobrych nagrań.

Kolejne numery „Show your face”, „Never going back” i wszystkie jak po sznurku przypominają mi pierwsze nagrania zespołu Down By Law, ale z czasów przed Epitaph, kiedy jeszcze sprawiali wrażenie kontestatorów - ktoś to jeszcze pamięta?

Ten album to bardzo mocny powrót do punkowych i rebelianckich korzeni. To dobrze, czasami trzeba spojrzeć w tył i przypomnieć sobie skąd nam wyrastają nogi i jak ŻYCIE wygląda naprawdę-  nieprzypudrowane, nieoszukane, po prostu żywe punkowe srebro- ciągle to mówię na szkoleniach barberskich- szanujcie stare czasy i wracajcie czasami, żeby tam zajrzeć i czerpać pełnymi garściami dodając swoje trzy grosze. Tak to widzę w przypadku tych nagrań.

Ostatni numer „Take you away” to kompletna petarda- rytmika, chrypa Chucka chyba jeszcze mocniejsza i ten tekst…stary dziad i właśnie dlatego takie fajne rzeczy pisze- inna perspektywa wieku- wisdom of the age…

Hey Chuck take me away!

Nie widziałem ich jeszcze live, ale miałem okazję już zaliczyć dwa koncerty Chucka- przegeniusz!

Nie oszukujmy się- Chuck Ragan nie mógł zrobić lipy- świetna płyta do słuchania non stop- tak jak u nas w jamie!

Yeah!

Jedna z pięciu najlepszych płyt roku 2017 obok Integrity, Body Count, Tau Cross i Strachy Na Lachy.

wróć do listy wpisów