recenzja #9

dodano: 19 lutego 2019

RECENZJA #9

Kadavar– LP „Rough times” (Nuclear Blast! Records)  2017

By Adam Szulc Barber listopad  2017

 

W jednym z numerów polskiego Metal Hammer w roku 2013 roku natknąłem się na reklamę wytwórni Nuclear Blast! Records. Znam i wspieram ten label od przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i zawsze obserwuję co tam u nich, a wydają rzeczy całkiem zacne. Kiedyś mieli więcej hardcore’a, teraz może trochę bardziej metalowo, ale po drodze było u nich sporo po prostu dobrych kapel. W każdym razie w tej reklamówce jako jedno z nowych wydawnictw zauważyłem logo, zdjęcie i nazwę zespołu, o którym nic nie wiedziałem, a zaintrygował mnie swym…wyglądem. Zespół nazywał się Kadavar, pochodził z Berlina, a ich look był żywcem przeniesiony z lat siedemdziesiątych. Ja zdaję sobie sprawę, że w niemieckim hard rocku/ heavy metalu poza Scorpions nie ma już życia, ale zawsze należy wierzyć. Najpierw pomyślałem, że to jakaś wskrzeszona staroć,  jakaś reedycja, ale poszperałem i okazało się , że ci goście to całkiem młodzi ludzie, których aparycja jest sprzed czterdziestu lat. Brody, długie baty, smutne miny, żałosne oczy, oszczędne tło, cała ich prezencja to połączenie Black Sabbath, Hawkwind, Led Zeppelin i tych dwóch chłoptasiów z zespołu Abba. Zaciekawiło mnie…

Zamówiłem. Odpaliłem placek. I słucham do dziś.

Potem była w roku 2015 płyta „Berlin”- genialna, przebojowa, radosna, niezbyt długa i przez to pozostawiająca w oczekiwaniu na więcej.

Kilkanaście dni temu Nuclear Blast wydał ich kolejny album „Rough Times”.

Od pierwszego tytułowego utworu jest trochę inaczej niż było wcześniej- ostrzej, bardziej kanciato, ale ciągle po swojemu z taką kadavarowską manierą otaczania słuchacza dźwiękami i pożerania go nimi.

Ta płyta nie jest wesoła. Te nagrania są o tym, że świat wkracza w dziwną fazę, której wszyscy się boimy i której mam wrażenie nikt nie chce, a nieuchronność dziejowa robi swoje i kroczy naprzód. Szorstkie, chropowate, surowe czasy tak jak szorstka, chropowata i surowa jest muzyka na tej płycie. Tytuł albumu idealnie odzwierciedla to co się tu dzieje. Wiem, że patrząc na miny kadavarsów można by wywnioskować, że smutniej się już nie da, ale właśnie tym razem się  dało. Dużo smutku, dużo powagi, kontemplacji, zadumy, refleksji,  ale raczej pozwolenia nieść się prądowi, w jakim pędzi świat niż robieniu rewolucji. Jest to dość bliskie poglądom hippisów, żeby bardziej jednak tworzyć światy równoległe niż zmieniać ten padół…

Moje ulubione kawałki to:

„Die baby die”- najbardziej kojarzy mi się ze starym hitem Misfits i mimo tekstu jest chyba najbardziej optymistyczny muzycznie, ma świetny motoryczny rytm, a do tego doskonały utrzymany w woodstockowym klimacie teledysk.

I trzy ostatnie zamykające longplay: „Lost child”, „You found the best in me” i „A l’Ombre du Temps”- wszystkie są wypowiedzianym smutkiem i żalem na temat tego dokąd idziemy i długo kończą płytę pozostawiając nas w medytacyjnym nastroju……co ciekawe ten ostatni jest wydeklamowany w języku francuskim.

Lubię jak ludzie czerpią z przeszłości- to jest bliskie mojemu poglądowi na rzemiosło, że warto się czasem odwrócić i popatrzeć za siebie. Wiele patentów już wymyślono i nasze pokolenia mogą pozyskiwać garściami z dobrych wzorców dodając od siebie coś nowego. Nie pojawiliśmy się jako rasa ludzka na ziemi kilka dni temu, tylko całe pokolenia pracowały na to, żebyśmy byli w tym miejscu, w którym jesteśmy. I taka jest płyta Kadavar. Stare przeplatane z nowym, hammondy z nowymi efektami, wrażliwość hippisowska z nawet takim bym powiedział momentami punkowym pazurem- dobrze to brzmi i wszystko razem się perfekcyjnie komponuje.

Płyta kompletna- całość ma sens i jest to na pewno album koncepcyjny i nie do złamania jak konglomerat, który się wydaje być zlepkiem teoretycznie niepasujących do siebie elementów, a jest mocarny jak zebrane razem do kupy strzały Tecumseha.

Bezwzględnie słuchamy w jamie i mamy nadzieję, że nie spełnia się złe wróżby berlińskich smutasów.

Adam Szulc październik 2017.

wróć do listy wpisów